Józef Wittlin
Mój Lwów

Warzsawa: Czytelnik, 1991


 

 

To wszystko serce moje piastuje i pamięta,
I jak tam chleb smakował, i kędy rosła mięta,
Jak dusza tam się czuła radośnie wniebowzięta,
I jak ta ziemia droga, i jak jej pamięć święta.

Leonard Podhorski-Okołów, Ojcowizna

I

Tytuł tej gawędy, narzucony przez wydawców, rozgrzesza autora z zarzutu mówienia w niej o sobie. Zdawałoby się, że nie ma nic milszego od kąpieli w ciepłych strugach wspomnień, od wdzięczenia się do minionych lat. Ułudna to błogość. Bo nagle z dna pamięci wyplyną na powierzchnię świadomości monstra, o których wolelibyśmy zapomnieć. Czatuje też na wspominkarza stokroć gorsze niebezpieczeństwo, jakim jest samouwielbienie. Słabość bowiem do owych miejsc na świecie, gdzie upłynęły nam młode lata, często jest tylko zamaskowaną miłością. Nie do Lwowa tęsknimy po latach rozląki, lecz do siebie samych we Lwowie. Nie ma też groźniejszego fałszerza tzw. rzeczywistości niż pamięć. Fałszuje ona wszystko: ludzi, pejzaże, wydarzenia, nawet — klimaty. Wiadomo np., że letnią porą w Zakopanem przeważnie pada deszcz. Jednakże nostalgiczna pamięć ukazuje zakopiańskie lato w pełnej glorii slońca lub w przedwieczornym, różowo-liliowym rozżagwieniu Tatr. Pamiętamy Zakopanemu tylko pogodne dni, tak jak umarłym przyjaciołom — tylko zalety. Powinniśmy więc każdy obraz świata, odbity w pamięci, też uznać za rzeczywistość. Za rzeczywistość naszej duszy. A wtedy będzie już obojętne, czy Lwów był naprawdę taki, jakim go tu wspominamy, czy inny.

Słyszę glosy tysiąca cieni. Słyszę śmiech cieni: ludzi umarłych i żywych, ale tak już dalekich, że na pamięć naszą tylko cień rzucają. Wielu kształtów już nie rozpoznaję. Zatarły się w pamięci, zlały się z innymi w nieforemną, choć malowniczą masę, z której, poprzez zwały minionego czasu, wydziera się bardzo intensywny zapach białego bzu i ściga mnie aż tutaj. Wołają też na mnie uporczywe dźwięki, np. zgrzyt tramwaju, skręcającego z ulicy Ruskiej — obok cerkwi Wołoskiej — w Podwale. Bezładne to zbiegowisko wspomnień-kalek, wspomnień-upiorów pcha się pod pióro niczym tłum displaced persons do kuchni UNRRY. Każda zjawa przeszłości jest bezdomna, głodna, zziębnięta, aż jej nie przygarnie, nie ogrzeje litościwe słowo. Ale nawet wówczas nie będzie ona jeszcze na swoim miejscu.

Tak oto wywołuję ducha dawnego Lwowa na coś w rodzaju miniaturowych „Dziadów“. Nie bójcie się tego ducha. Nasze „Dziady“ odprawimy na wesoło, gdyż nie przystoi celebrować miasta pogody, jakim je dziś widzi, słyszy i niemal rękami dotyka — nostalgia.

II

Mój Lwów! Mój, chociaż wcale się tam nie urodziłem. Z dokładnych obliczeń wynika, że wszystkiego spędziłem we Lwowie osiemnaście lat. Nie tak wiele, jak na człowieka, który słusznie czy niesłusznie uchodzi za lwowianina i sam się tym chlubi. Co prawda, były to lata chłopięce i lata pierwszej młodości, a więc decydujące o całym pozniejszym zyciu. I zapewne, gdyby nie tzw. wielka wojna, jakże malutka w porównaniu z ostatnią, po dziś dzień siedziałbym sobie na Wałach Hetmańskich lub na Wałach Gubernątorskich jako jeszcze jeden centuś, jeszcze jeden emeryt któregoś c.k. gimnazjum z językiem wykładowym — polskim. Grzecznie by mi się kłaniali siwi i łysi panowie, których niegdyś za karę stawiałem do kąta; lecz dawnym moim uczennicom kłaniałbym się pierwszy, a nawet niekiedy całowałbym ręce tych poważnych matron. Albo karmiłbym preclami (z solą zakrzeplą na chrupkiej glazurze) nie istniejące już rybki w od dawna osuszonym, malarycznym stawku na dole Parku Kilińskiego. Nawet lwowscy szewcy nigdy tego parku tak nie nazywali, gdyż jest to po prostu — Park Stryjski. Albo spacerowałbym sobie każdego rana, na czczo, z gołą głową, w słotę i w skwar, zimą i latem — po alejach Wysokiego Zamku, nad fantastycznie zadrzewionymi przepaściami, jako rzeczywisty członek „Klubu Idiotów“. Gapiłbym się też niekiedy na spódniczki z falbankami i słuchał c.k. muzyki wojskowej w Ogrodzie Jezuickim. Oficjalna nazwa tego starego i zaczarowanego ogrodu w samym sercu miasta brzmi: Pojezuicki. Ongi, przed wolteriańskimi edyktami cesarza Józefa II, była to domena Towarzystwa Jezusowego. Lecz pokażcie mi lwowianina, co by wykrztusił z siebie taką skomplikowaną nazwe! — Dokąd idziesz? — Do Ogrodu Pojezuickiego! — Przepraszam, ale nawet sam burmistrz Ciuchciński nie ośmieliłby się tak powiedzieć. Podobnie nikomu we Lwowie nie przeszłaby przez gardło świeża stosunkowo nazwa tego samego ogrodu: „Park im. Tadeusza Kościuszki“. Nie żeby lwowianie mieli coś przeciw Naczelnikowi, tylko z wrodzonej niechęci do solenności, tak lubianej w innych stronach Polski.

Od czasu do czasu chodziłbym sobie pokibicować mlodszej generacji przy kwitnącej na bardziej zakazanych przedmieściach grze towarzysko-sportowej, zwanej: kiczki. Za moich młodych lat uprawiano tę grę ze szczególną pasją na stokach Hycla Góry, zwanej od parady „Górą Stracenia Teofila Wiśniowskiego i Józefa Kapuścińskiego“. Już sam fakt, że zaszczytnie pamiątkowe miejsca inaczej, bardziej poufale, nazywaly się w życiu Lwowa, a inaczej w przewodnikach turystycznych, świadczy o wspomnianej powyżej niechęci do wszelkiej pompy. Uroczystym durniem nazywano u nas każdego, kto nazbyt serio traktowal siebie i swoje zajęcia. A więc gdyby nie pierwsza „światowa“ oraz jej następstwa, siedziałbym sobie do końca tzw. ziemskiej wędrówki na jednej z magistrackich ławek król.-stoł. miasta Lwowa. Bo niektórzy lwowianie odbywają tę wędrówkę w pozycji siedzącej. Niekoniecznie zaraz — w Brygidkach.

Gdzie jesteście ławki lwowskich parków, sczerniałe od starości i deszczu, chropawe i popękane jak kora średniowiecznych, oliwnych pni? Pokolenia scyzoryków ryly na was imiona kochanek, jedyne dziś może pamiątki po starowinach, pochowanych na Janowskim lub Łyczakowskim cmentarzu. Gdzie jesteście dzisiaj? Kto i w jakim języku wyrzyna dziś na was inicjaly miłości? A może którejś z tylu srogich wojennych zim rozkradziono was na opał i w płomieniach, co was pożarły, syczały czyjeś serca? Nie rozczulajmy się nad ławkami, bo okaże się, ze nie nad nimi, lecz nad sobą się rozczulamy.

Opuściłem Lwów jesienią 1922 r. Czyli że „mój Lwów“ byl glownie Lwowem z czasów zaboru austriackiego, stolicą „Królestwa Galicji i Lodomerii z Wielkim Księstwem Krakowskim, Księstwami Zatorskim i Oświęcimskim“. Co? Tak jest — Oświęcimskim. (Czarno się robi dzis przed oczyma na dźwięk tego słowa). Następnie „mój Lwów“ to — wojna polsko-ukraińska w latach 1918-1919 i pierwsze, krwawiące jeszcze lata odzyskanej niepodległości. Później, co najmniej raz w roku, przyjeżdżalem tam w radosną gościnę. A jechalem z bijącym sercem (o ile coś podobnego w ogóle posiadam), jak staromodny oblubieniec do ślubu. Niecierpliwie wyczekiwałem w oknie wagonu, aż ukażą się podmiejskie lasy, a potem z falistej zieloności wyskoczą jedna za drugą tak bliskie sercu (o ile je posiadam) wieże św. Jura, św. Elżbiety, Ratuszowa, Katedralna, Korniaktowska, Bernardyńska. I kopuła Dominikanów i kopuła Teatru Miejskiego i Kopiec Unii Lubelskiej i łysa Piaskowa Góra. (W latach okupacji niemieckiej piaski tej góry wchłonęły krew tysięcy męczennikow). Rzadko bywałem przytomny, gdy pociąg zwalniał pędu i triumfalnie wjeżdżał do jednej z bliźniaczych, jak syjamskie siostry, przywartych do siebe hal wjazdowych — do jednej z tych półkoliście i bardzo harmonijnie sklepionych, szklanych hal Dworca Głównego. Na wide już stacji zajeżdżalem w tej męczącej podróży, zwanej życiem, lecz żadna, z wyjątkiem może Gare du Nord w Paryżu, nie budziła we mnie takiego podniecenia, takich „metafizycznych dreszczów“, jak by powiedział sp. Stanisław Ignacy Witkiewicz. Dworzec Główny był chlubą każdego lwowianina. Doskonale pamiętam, jak się budował na początku naszego kochanego dwudziestego stulecia. Pędrakiem hodziłem w towarzystwie tzw. bony doglądać robót przy wznoszeniu tego cudu techniki i architektury, który mial zaćmić samą nawet Panoramę Racławicką. I zaćmił. Bo w calej ówczesnej Galicji i Lodomerii z Wielkim itd. nie było równie bogato i rzęsiście oświetlonego gmachu. W późniejszych latach Dworzec Główny służył mi nieraz za refugium przed matematyką i fizyką. Jesteśmy snadź refugee przez całe życie: od kołyski do grobu zawsze przed czymś uciekamy. Podówczas wiałem tylko „poza szkołę“, lub wyrażając się bardziej po lwowsku: chodziłem hinter. Tramwajem ŁD jezdzilem z Łyczakowa na Gródek i, zamiast brać dwóóje w którejś tam klasie c.k. VII gimnazjum przy ulicy Sokoła, spędzalem bardzo mile poranne godziny w wytwornej poczekalni II klasy kolejowej. Nie była to poczekalnia, lecz istny salon, pełen kandelabrów, luster, złoceń oraz miękkich, pachnącą skórą obitych kanap i kozetek. Pachniała ponadto dalekością świata, czarem obczyzny. Czekało się tu nie tylko na odejście pociągu, lecz jak gdyby na samo szczęście, do którego kasy dworcowe biletów w owym czasie nie sprzedawały. Poczekalnia pierwszej klasy w ogóle nie była dostępna śmiertelnikom poniżej ekscelencji lub Baczewskiego. A zatem w poczekalni II klasy pod opiekuńczym, naturalnej wielkości portretem arcyksięcia Karola Ludwika w paradnym mundurze oficera ułanów i z blond brodą czytałem sobie tzw. szerloki, czyli zeszytowe edycje arcydzieł piśmiennictwa detektywnego. Nabywalo się tę, jak mawiali rodzice i wychowawcy, „niezdrową lekturę“ bądź w koleżeńskim handlu wymiennym, bądź u samych kastalskich źródeł wszelakich we Lwowie lektur, czyli w antykwarniach ojca Bodeka, syna Bodeka, ojca Menkesa, syna Menkesa tudzież ojca, syna i wnuka Iglów. Ach, wy ojcowie, synowie i wnuki lwowskich antykwarzy, godnie rozsiadłych dynastiami wzdłuż całej parzystej strony ulicy Batorego! Jakąż nieludzką śmiercią przyszło wam ginąć w haniebnych latach masakry Żydów polskich.

Lecz wróćmy do naszych powrotów ze „świata“ na Dworzec Głowny, który ponoć już nie istnieje. Po przełomowym w moim życiu roku 1922 długa stosunkowo droga z dworca na Łyczaków była mi jak gdyby szlakiem pokuty. Wzdłuż tego szlaku gryzły mnie wyrzuty: jak można było wyprowadzać się na stałe z tak pięknego i przychylnego miasta? Lecz gdy w końcu wjeżdżalem „jednokunką“ w swojską ulicę Hofmana Opata — sumienie się uciszało. Czułem się jak pątnik, któremu za odbytą pielgrzymkę odpuszczono wszystkie grzechy. Bo na ulicy Hofmana Opata witali mnie stróże zarówno tych kamienic, w których mieszkiwałem (Hofmana 3, Hofmana 6, Hofmana 9, Hofmana 20, Hofmana 30 i narożnego domu przy ulicy Bonifratrów 2), tudzież tych, gdzie moja stopa, jako żywo, nigdy nie postała. Sienie wszystkich owych „realności“ silnie czuć było naftą, którą witający mnie stróże polerowali na glanc drewniane klatki schodowe. Mimo to unosiła się w nich obficie woń kocurów. Niech mi będzie wolno w dalszym ciągu roztkliwiać się nad sobą. Otóż na ulicy Hofmana Opata i na jej przecznicach: Bonifratrów, Gołąba i Mikołaja Reja — witali mnie osiadli w tych stronach koncypienci adwokaccy, mundanci i solicytatorzy, profesorowie gimnazjalni, radcowie Dyrekcji Kolejowej, a także Prokuratorii Skarbu, witali emerytowani nadradcowie śp. c.k. Namiestnictwa, czynni radcowie Województwa, kancelisci Magistratu, kominiarze, handełesi i listonosze, wybitny pisarz ukraiński Mychajło Jackiw, szewc Szapowałek, szynkarz Engelkreis, nierządnica Genia Smoczek, episjer, czyli po lwowsku: grajzlernik Schwarz, grajzlernik Pafnucy Duma wraz z piękną żoną i takimiż córkami. Siwowłosa episjerka „Justianka“, matka śp. Kazimierza Justiana, utalentowanego artysty teatrów warszawskich, zadawała mi zawsze to samo pytanie: „Co tarn w Warszawie mówią o moim Kaziu?“ Przeżyła, biedactwo, swego ukochanego Kazia, i rychło przestali mówić o nim w Warszawie.

Tak, tak, witali mnie na Łyczakowie łyczakowscy ludzie, bo byłem łyczakowskie dziecko, aczkolwiek urodziłem się pod samą granicą Wołynia. Wszystkie te moje powroty na łyczakowski bruk miały coś z powrotu syna marnotrawnego. Ci ludzie zaś, zapewne, czuli do mnie żal o to, ze mogąc sobie spokojnie belfrować we Lwowie, pachnącym jak jeden wielki „ogród zdrowia“, wolałem jechać do jakiegoś podejrzanego teatru w Łodzi, o której wszystko można powiedzieć, tylko nie to, że pachniała. Może też mieli do mnie żal, że zamiast uszczęśliwić którąś z dorodnych, o i jeszcze jak dorodnych, łyczakowskich panien, wszedłem w związek małżeński z “krolewianką“. Ale kto wie, czy na dnie tych wylewnych powitań nie kiełkowało ziarenko nadziei, że w końcu się namyśliłem, poprawiłem, nawróciłem i już więcej ze Lwowa nie wyjadę. Do rozwodu jednak nikt mnie nie namawiał. Tak, byłem marnotrawnym synem Lwowa.

Do ordynku, niesforne wspominki! Nie rozpierzchać się, bo zawołam policaja w czarnym ceratowym czaku, z metalowym półksiężycem pod brodą i z zakrzywionym pałaszem. Gwizdnę i z otchłani czasu zleci się cala zgraja tych „dziadów“, czyli „droniów“. Najpierw komisarze ze złotymi szpadami, w czarnych „szlusrokach“ ze złotymi guzikami i złotymi epoletami. Nie wszystko złoto, co się świeci, ale fakt faktem, że ci c.k. Polacy-szwarcgelberzy wyglądali bardzo szykownie, niczym oficerowie marynarki wojennej. Wśród komisarskiej elity Lwowa wyróżnial się nadkomisarz Tauer z czarnym podkręconym wąsikiem, specjalista od rozpędzania przedwyborczych demonstracyj. Za nim idą słynni ajenci, czyli rewizorzy, czyli zwyczajnie: szpicle. Ubrani są po cywilnemu, za to na głowach noszą sztywniaki, habigi, ba, nawet cylindry. Przewodzi im wielki Baziuk, „Baziuk sam“, postrach bandytów i hołodrygów. Za nim, w pewnym oddaleniu, postępują: Przestrzelski, Janklewicz, Lieblich i Grinzberg, któremu w roku 1918 ukraiński granat urwał głowę razem z cylindrem. Inspektor Ginzberg, specjalista od przerażania i rewidowania żeńskiej slużby domowej, podejrzewanej w każdym lepszym domu o kradzież srebra, batystowej bielizny, mydeł Ihnatowicza oraz innych krajowych wyrobów kosmetycznych, mial piękną córkę. O tych to herosach lwowskiej kryminalistyki składali uliczni bardowie długie i rzewne ballady, śpiewane nie tylko po celach furdygarni, czyli aresztów policyjnych przy ulicy Jachowicza, nie tylko w więzieniu karnym, czyli Brygidkach, i nie tylko w ciupie „na Batorego“. Jak długa i szeroka ziemia czerwieńska i gdziekolwiek na tej ziemi stały mamry lub przyzwoita mordownia, wszędzie niosła się gędźba o wąsalu Baziuku, poskromicielu dzielnego „dezentera“ Jóźka Marynowskiego, lub o walce polikierii z bandytą Białoniem. Dziwna rzecz, ile miejsca w folklorze tego miasta zajmuje policja, sąd i kryminał. Bo też nigdzie chyba morderstwa, kasiarstwa, a nawet drobniejsze, bardziej kieszonkowe delikty nie były owiane takim romantycznym czarem, jak w tej śpiewającej stolicy batiarów i nadradców, co żyli, choć nie najlepiej, z wsadzania batiarów do kozy. Istota lwowianizmu, którą usiłuję tu z grubsza naszkicować, to przedziwna mieszanina wzniosłości i łobuzerii, mądrości i kretynizmu, poezji i pospolitości. Cierpki jest smak lwowszczyzny i przypomina smak tego niezwykłego owocu, co dojrzewa jakoby jedynie na przedmieściu Kleparów i zowie się: czerecha. Ni to wiśnia, ni czereśnia. Czerecha. Nostalgia lubi fałszować także i smak, karząc nam dziś odczuwać samą tylko słodycz Lwowa. Znam jednak ludzi, którym Lwów byl czarą goryczy.

III

Jak gawrosz stanowił niegdyś typowy okaz ludzkiej fauny Paryża, tak najpospolitszym przedstawicielem człowieczej fauny Lwowa jest dziecko ulicy, znane w całym cywilizowanym i niecywilizowanym świecie pod madziarską nazwą batiara. Mylne wszakże byłoby mniemanie, że każdy batiar jest dzieckiem ulicy, a za ojca ma rynsztok. Batiary rodziły się również w patrycjuszowskich pałacach, a często w szlacheckich dworach. Niejeden z nich później trząsł parlamentem wiedeńskim lub chadzał w profesorskiej todze, pobrzękując dziekańskim, ba, nawet rektorskim łańcuchem, a nie — kajdankami. A po łacinie gadał — no trudno — z akcentem górnołyczakowskim lub zamarstynowskim, co przecież nie mogło razić cieni starożytnych Rzymian, skoro nie wiemy, jak brzmiała antyczna łacina. Kto znał śp. profesora Wilhelma Bruchnalskiego, jednego z najznakomitszych polonistów lwowskiego uniwersytetu, lub śp. profesora Zygmunta Łempickiego, któremu Niemcy wynagrodzili śmiercią w Oświęcimiu długoletnie nauczanie w Uniwersytecie Warszawskim ich języka i literatury, nie zarzuci mi przesady. A skoro już wspominamy męczenników tej wojny, winniśmy złożyć hołd arcylwowskiej postaci, zbliżonej do batiara, jaką był śp. profesor Kazimierz Bartel, wielki „ktoś“, uczony, mąż stanu i patriota. Kawał batiara tkwi w samym mieście, w całej jego fizycznej i moralnej strukturze. Wzniesienia i zapadłości, egzaltacja i przyziemność, balsamiczne wonie i pełtewny cuch. Przeczysty włoski renesans, kościelny i świecki, dzieła Pawia Rzymianina i Pietra Italo-Krasowskiego, równie bogaty barok, a obok wiedeńska secesja i koszarowa tandeta. Miasto-batiar jest nieobliczalne. Nie wiadomo kiedy przejdzie od patosu do groteski, od bohaterstwa do „strugania funia“, od pogrzebu w trzy pary farbowanych na czarno koni Kurkowskiego do — mitycznego „balu weteranów“, zakończonego o północy zjawieniem się dwóch cywili, którzy nic nikomu nie mówili, światła pogasili i tylko w mordę bili.

Obok batiara zasłynął także lwowski kołtun. Typ to, jak wszystko, co lwowskie, złożony i trudny do zdefiniowania. Bo co to jest kołtun? Dosłownie: choroba uwłosienia, spowodowana brudem. Po łacinie: plica polonica. W przenośni: człowiek nieoświecony, nieokrzesany, zacofany. Skrzywdzilibyśmy lwowską kołtunerię tą definicją. Albowiem nasz kołtun — to przede wszystkim członek bractwa kurkowego „Strzelnica“. Większość braci stanowili co prawda nie bardzo biegli w humaniorach majstrowie i starsi różnych cechów, nie wyłączając rzeźnickiego, lecz obok nich należeli do „Strzelnicy“ także ludzie wykształceni, delikatni, a nawet, jak się przekonamy — uczeni. Na ogól lwowski kołtun — to poczciwy gbur, niewybredny łyk, bohater sztuk Gabrieli Zapolskiej. Przy tym patriota, przeważnie lokalny, z odcieniem tromtadracji. W patetycznych momentach bywał kołtun skłonny do wielkich ofiar — z cudzego życia i mienia. Niekiedy nawet z własnego. Dużą rolę za mojej pamięci odegrała kołtuneria strzelnicowa na lwowskim ratuszu, dostarczając miastu kilku wybitnych burmistrzów, jak: kowal Michał Michalski, blacharz Stanisław Ciuchciński i drukarz Józef Neumann. Rozumie się, że „Strzelnica“ majoryzowała ławy radnych miejskich. Co roku wybierali bracia kurkowi swego króla i, wbrew temu, cośmy rzekli o niechęci Lwowa do pompy — występowali na uroczystościach nadzwyczaj strojnie i szumnie: w kontuszach, przy karabeli, jak herbowa magnateria. Strój ten był od dawna przywilejem lwowskiego patrycjatu i niejako oficjalnym umundurowaniem prezydentów i wiceprezydentów miasta, bez względu na ich pochodzenie i wiarę. Jednym z trzech wiceprezydentów zawsze bywał Żyd, który na galówki też kładł czarny kontusz i przypasywał karabelę. Nikt się temu nie dziwił i nikogo to nie gorszyło.

Z wszystkich specymenów klanu kołtunów kurkowych najlepiej utkwił mi w pamięci radny Walery Włodzimirski. Z zawodu chemik, miał swoje laboratorium na parterze starej kamienicy przy ul. Jagiellońskiej — naprzeciw „Pawilonu szampańskiego“. Chodziłem tamtędy do szkoły i nieraz ulegałem pokusie zajrzenia przez niskie okna — do środka. To, com widział, po dziś dzień kojarzy mi się raczej z alchemią niż z chemią. Była to bowiem pracownia Fausta. Olbrzymia, nie pamiętam już czy sklepiona sala, zapchana stołami, szafami, półkami, na których gęsto połyskuje szkło najfantastyczniejszych kształtów. Dziwacznie poskręcane rury, leje, naczynia połączone, brzuchate banie, butle, metalowe zbiorniki, retorty i probówki puste lub napełnione cieczą najrozmaitszych barw. A w tajemniczej głębi dymią piece, piecyki, sapią miechy, a wszystko — w nieziemskim, płowym świetle gazu. Czasem buchną jakieś niesamowite ognie i odbiją się wielokrotnie w bateriach szkła. Kłęby pary na moment wszystko zakryją, aby następnie odsłonić całe to czarnoksięstwo, wśród którego uwija się jedyna ludzka postać — niskiego wzrostu, w tużurku, o twarzy rumianej, ozdobionej dużymi, czarnymi, cesarskimi bokobrodami. Niekiedy przytknie do ust długą szklaną piszczałkę, rzekłbyś: zagra jakąś czarodziejską dumkę i obudzi uśpione w słojach trucizny i wyzwoli uwięzione śmierci, które zaczną się wić jak węże, zaklęte graniem derwisza. Lecz nie przypominam sobie, żeby jakowyś dźwięk wyszedł z lewara, choć magik Włodzimirski dął zapamiętale, aż mu policzki spęczniały, a czarne bokobrody rozpostarły się na boki, niby skrzydła egzotycznego ptaszyska. Jeszcze chwila, a oderwą się od twarzy i ulecą w powietrze. W takiej chwili utożsamiałem Włodzimirskiego z czarodziejem Fregolo, który obok, w sąsiednim domu, w kinie „The Dreamland“, przy dźwiękach fisharmonii wyskakiwał na płótno z bajecznie kolorowych kwiatów i przepadał w fosforycznej chmurze dymu. Był to jeden z miraży owej poetycznej fazy młodej podówczas kinematografii. Tak, radny Walery Włodzimirski był niewątpliwie lwowskim Faustem. A to, że często pokazywał się publicznie w czarnym kołpaku z piórkiem, w kontuszu, z karabelą i z dużym pozłacanym kogutem na piersi — przydawało mu ponadto podobieństwa do polskiego czarnoksiężnika Twardowskiego. Zwłaszcza ten kogut. Czar prysnął, kiedy, pewnego dnia, kazano mi zanieść do Włodzimirskiego zawiniętą w papier butelczynę z nader osobistym płynem. Bo co tu dłużej ukrywać? Nasz Faust wszystkim niemal pacjentom tej dzielnicy miasta robił analizy, dopóki nie wzięli się do tego aptekarze, czyli jak ich w dawnych nazywano wiekach — aromatariusze.

Skoro już mowa o aptekach, wspomnijmy przynajmniej te, co przyczyniły się zarówno do zdrowotności lwowian, jak i do malowniczości lwowskiego pejzażu. Prawie każda miała swojego patrona, pięknie uwidocznionego na szyldach i wywieszkach. Dobór patronatu nad tymi arsenałami zdrowia świadczył niekiedy o dużej wyobraźni magistrów farmacji, których, nie wiedzieć czemu, pomawiano o brak wyobraźni. Bo jeśli np. apteka u zbiegu ulic Zielonej i Wincentego Pola polecała swe preparaty czy klientów opiece Matki Boskiej — wszystko w porządku. Nie tylko we Lwowie modlili się do Niej ludzie o uzdrowienie- Tak samo nie trzeba tłumaczyć nazwy apteki „Pod Duchem Świętym“ lub „Pod Opatrznością Boską“ (wywieszka: olbrzymie oko w trójkącie). Dlaczego jednak pan „aromatariusz“ Antoni Ehrbar wybrał na patrona swej apteki na dolnym Łyczakowie vis-a-vis kościoła Klarysek — akurat rzymskiego cesarza Tytusa? Chyba nie na złość Żydom, którym ten cezar zburzył Jerozolimę? Owal jego widniał z obu stron wejścia do apteki na kolorowych, na szkle malowanych medalionach, ponadto samo wejście wieńczyło popiersie imperatora z jakiejś imitacji brązu czy z gipsu, pofarbowanego na brąz. Żeby zaś żadnych nie było wątpliwości, czytaliśmy aż w trzech językach, że to jest apteka „Pod rzymskim cesarzem Tytusem“ — Zum rцmischen Kaiser Titus — Sous (!) l'Empereur Titus (!). Gwoli jakim Francuzom skaleczono na Łyczakowie ich język, trudno odgadnąć, gdyż za moich lat nie tylko na Łyczakowie, ale w całym Lwowie niewielu mieszkało Francuzów. Było wprawdzie trochę rodowitych „paryżanek“ do wychowywania dzieci w tzw. lepszych domach, ale połowa z nich urodziła się raczej nad Pełtwią niż nad Sekwaną; „zważywszy“, że i sam konsul Trzeciej Republiki, piękny pan o siwej, patriarchalnej brodzie, był Polakiem i nazywał się Żebrowski. Był to, rzecz prosta, konsul honorowy, bo z niehonorowymi Lwów stosunków dyplomatycznych nie utrzymywał.

Dużą popularnością cieszyła się, tak u chorych jak u zdrowych, apteka „Pod Węgierską Koroną“ na placu Bernardyńskim. Nazwa nie wymaga komentarzy, skoro „Polak, Węgier — dwa bratanki“ (ale czyje?). Należała ta piękna apteka do radnego miejskiego i członka „Strzelnicy“, dra Jana Piepes-Poratyńskiego. Z biegiem lat Piepes, żenująca pozostałość po zacnym dziadku, który wcale nie był Poratyńskim, gdzieś przepadł — a został się jeno sam Poratyński, mężczyzna okazały, z dużą, czarną i pod każdym względem reprezentacyjną brodą. Szczególnie majestatycznie prezentował się on w kontuszu na procesji Bożego Ciała w pobliżu długo-i siwowłosej, lecz wzrostem niepokaźnej „świętej Tulii“, Nazywano tak powszechnie znanego z dewocji rektora politechniki i radnego miasta — Maksymiliana Thullie. Lecz nie tyle z cnót i urody właściciela słynęła apteka „Pod Węgierską Koroną“, ile z najpiękniejszej szyby wystawowej w całej Galicji i Lodomerii z Wielkim itd. Była ona tak piękna, że żadnych towarów aptecznych za nią nie pokazywano. Samą siebie ta szyba wystawiała na pokaz. Na tym potężnych rozmiarów szkle, wartości trzystu koron, nie tylko węgierskich, lecz austriacko-węgierskich (widzę, że powoli zaczynam myśleć w kategoriach amerykańskich) — otóż na tej 300-koronowej superszybie specjalnymi kwasami wytrawiono na matowo prześliczną koronę świętego Szczepana, patrona Węgier, ponadto — przeróżne secesyjne nenufary i girlandy, składając tym sposobem hołd smakom, panującym na początku naszego lubego stulecia. Gdy pewnego razu jacyś wandale stłukli to ubezpieczone, zresztą, arcydzieło sztuki szklarskiej, cały „kulturalny“ Lwów poruszony był do głębi i gazety pisały o tym tak szeroko, jak wiele lat później o pięknej Gorgonowej, co w samych Brzuchowicach zabiła swą pasierbicę, Lusię Zarembiankę.

Apteka i kryminał — to na ogół dość odległe pojęcia, lecz nie na placu Bernardyńskim. Bo od apteki (Piepes) Poratyńskiego do Sądu Karnego, z przyległym doń więzieniem, jest tylko parę kroków. Wystarczy przejść plac i udać się tam, gdzie stoi studzienka z nagą i skrzydlatą nimfą. Więc podumajmy sobie chwilkę nad specjalnością Lwowa, jaką były tzw. sensacje, czyli zabójstwa, „względnie“ morderstwa. Piękne to były czasy, gdy parę razy na rok ktoś kogoś w naszym mieście przenosił do wieczności. Dla wyznań chrześcijańskich wieczność mieściła się przeważnie na cmentarzu Łyczakowskim. Lubiano u nas mordować bądź członków własnej rodziny, bądź też cudzej. Zdarzały się jednakże morderstwa niedoszłych członków rodziny własnej, i to wcale nie z nienawiści do nich, lecz wprost przeciwnie. Krwią płaciły te ofiary za odmowę czy niemożność połączenia się węzłami krwi z osobą zabójcy. Taki właśnie wypadek przeszedł do potomności na skrzydłach pieśni o Lewickim. (Z tych prawdziwych, pacykowskich Lewickich). Z miłości zamordował on jedną zamężną aktorkę. Całej pieśni już nie pamiętam, lecz strzępy jej, chodzące, a raczej tańczące mi po głowie na nutę „Hajda, trojka“ też zasługują na przytoczenie. Np.:

I widzisz Lewicki, co miłość może:
W mogile ciemnej kochanki trup,
Tobie na szyję kat stryczek włoży
I szubienicy wnet ujrzysz słup.

lub:

Nie trza ci było kochać mężatki,
To byś ty teraz wolny był,
Nie widziałbyś ty więziennej kratki —
I cieszyłbyś się zdrowiem w pełni sił ¹.

Kto się krzywi na moje zamiłowanie do lwowskiej pieśni batiarsko-kryminalnej, niech raczy pamiętać, że w pierwszych latach naszego kochanego wieku — w gimnazjum przy ulicy Sokoła — miałem zaszczyt być uczniem śp. Adama Zagórskiego, największego w Polsce znawcy literatury i muzyki tego gatunku. Kto by mi zaś wyrzucał, że jeno w imponderabiliach się lubuję, błahostki wyolbrzymiam, a lekce sobie ważę szacowną tradycję, historię, geografię, architekturę, słowem — kulturę Leopolis semper fidelis, że nic nie mówię o Lwowie „pomnożycielu polskości“, o Lwowie „troistym“, jak go nazwał prześwietny burmistrz tego grodu w XVII w., a przy tym niezgorszy, choć od brata Szymona gorszy, poeta Józef Bartłomiej Ozimek, zwany Zimorowiczem — kto by mi brał za złe, ze jakoby milczeniem pokrywam „Śluby Jana Kazimierza“, Ossolineum, Colosseum, Muzeum Dzieduszyckich, Lubomirskich, Stauropigię, Panoramę Racławicką — ten, po pierwsze: nie ma racji, a po wtóre zapewniam go, parafrazując Terencjusza, że: Leopoliensis sum et nihil leopoliensis a me alienum puto. Lecz wyznaję, iż dla dziecięcej mej wrażliwości przyjazd cyrku Buffalo Billa (w roku 1905, jeśli mnie pamięć nie myli) lub wieszanie mordercy Czabaka — to wydarzenia równie epokowe, jak przyjazd cesarza Franciszka Józefa, zabójstwo namiestnika, hrabiego Andrzeja Potockiego, lub obrzucenie jajami jego następcy, Michała Bobrzyńskiego. Stało się to w czasie promocji Juliusza Kleinera, promocji sub auspiciis Imperatoris.

Jako najzabawniejsze z tych wydarzeń wspomnijmy wizytę monarchy-starucha, miłościwie złożoną Lwowowi w roku 1903 przy sposobności „manewrów cesarskich“ w rejonie Szczerca. Wtedy to zabłysnął wzmiankowany już burmistrz Ciuchciński. Prezydialną obleczon chwałą, siedział obok samego c. i k. apostolskiego Majestatu, siedział w pluszowej loży „cesarskiej“ Teatru Miejskiego na przedstawieniu Aidy czy Strasznego dworu. Tym, bądź co bądź, niecodziennym faktem czuł się nieco zażenowany. (Kto by się nie czuł?) Tym bardziej że Jego Cesarska i Królewska Mość łaskawie chwaliła lwowską operę. Wzruszony uznaniem, spływającym nań z najwyższych ust, wybełkotał Ciuchciński historyczne słowa:

Jawohl, Majestät! Die Sänger sind gut, nur die Chóren sind schlecht.

Honni soît qui mal y pense!

IV

Nie ma Lwów legendy, złączonej z jego narodzinami, jak Wilno i Kraków. Żadne Mendogi, żadne Gedyminy nie zmieniały mu pieluch. Żelazne wilki nie kołysały go do snu mitologicznym wyciem. Prawda, że godłem miasta jest lew. Wypełnia nawet całą jego nazwę i — do pewnego stopnia — istotę. Grzywą i groźnym rykiem, który w dzień Sądu Ostatecznego czy atomowej bomby usłyszą tylko głusi, przypomina on znak firmowy wytwórni Metro-Goldwyn-Mayer. Lecz nie jest to lew legendarny. To zupełnie historyczny herb grodu, który w XIII w. po Chr. założył książę halicki — Lew. Królewien topielic w stylu krakowskiej Wandy Lwów też nie posiadał. Może dlatego, że nie ma rzeki. Starsi ludzie oraz geografowie utrzymują co prawda, że Lwów leży nad rzeczką Pełtwią. Ale kto ją widział? Ja i moje pokolenie już jej nie oglądało, co najwyżej wąchało. W paru bowiem miejscach pólnocnej peryferii miasta, za Wysokim Zamkiem i tam, gdzie ongi terkotał „Babi Młyn“ — usiłuje Pełtew wydostać się spod ziemi, którą zasypał ją magistrat. Dawnymi czasy płynęla pono samym środkiem dzisiejszych Wałów Hetmańskich, lecz taka złowonna była, a przy tym płytka, iż nie tylko żadna królewna z pobudek patriotycznych, ale nawet zwyczajna kuchta z prywatnych przyczyn nie ryzykowałaby skoku w jej podejrzane nurty. Zasypano więc biedną Peltew za pamięci naszych ojców, zdegradowano ją do roli kanału. Płacze teraz pod ziemią, lecz płynie, i to pod samym Teatrem Miejskim, podobnie jak jej paryska kuzynka, żywcem zakopana rzeczułka Bièvre, co toczy swe fale pod gmachem Opery. Ciekawe jest powinowactwo, a nawet zewnętrzne podobieństwo obu tych teatrów w dwoch miastach świata najbliższych memu sercu. O ile takowe posiadam.

Dobrze, no to nie ma Lwów ani przyzwoitej rzeki, ani legendy. Właściwie po co mu rzeka? Urbaniści i turyści powiadają, że gdyby Lwowowi zafundować rzekę, byłby drugą Florencją. Moim zdaniem Lwów ma więcej zieleni od Florencji, chociaż mniej renesansu. Ponadto przypomina Rzym, bo jak Rzym rozłożyl się malowniczo na wzgórzach i szemrze w Rynku czterema studniami, nad którymi stoją bardzo udane posągi: Diany, Amfitryty, Neptuna i Ado-nisa. Ma równiez Lwów swoją Santa Trinità dei Monti: to kościół Karmelitów, do którego też prowadzą wysokie schody. Co się zaś tyczy zubożenia krajobrazu brakiem rzeki, niewiele jest na świecie miast równie ciekawych właśnie pod względem hydrograficznym. W gimnazjum przy ulicy Sokoła uczono mnie, że na tzw. Kortumówce, gdzie była strzelnica (nie ta od kołtunów, lecz od austriackiej infanterii), dzieją się dziwne rzeczy. Stoi tarn sobie domek maleńki, ale bardzo a bardzo ważneńki. Bo gdy lunie deszcz, to para rynien na jednym rogu domku odprowadza wodę do strumyka, co wpada do potoku, co wpada do rzeczułki, co wpada do Bugu, co wpada do Wisly, co wpada do Morza Bałtyckiego. Deszcz natomiast, spływający z rynien na drugim końcu domku, podobną kombinacją zasila rzekę Dniestr, co wpada do Morza Czarnego. Tym sposobem Lwów lezy jednocześnie nad Morzem Czarnym i Bałtyckim. I po co mu rzeka?

Nazwa Kortumówki niewiele dziś mówi; niegdyś mówiła więcej. Wzięła się od Ernesta Kortuma, pierwszego właściciela tych zalesionych wzgórz oraz dworku, pod którym przechodzi dział wód. Zjechał ów Kortum do Lwowa zaraz po trzecim rozbiorze Polski, jako gorliwy sługa cesarza Austrii, Franciszka I, bywszy poperzednio gorliwym sługą na dworze krola Stanisława Augusta. Takie rzeczy się zdarzają i nie warto o nich mówić. Mówimy o Kortumie, ponieważ upamiętnił się nienawiścią do Polaków i nienawiścią do Żydów. A jak to nieraz bywa z ludźmi, co nienawidzą ludzi, kochał on wzniosłe ideały ludzkości. Odegrał więc wybitną rolę w dziejach lwowskiej masonerii jako założyciel, wspólnie z drugim Niemcem, Fesslerem, loży „Zum Biedermann“. W ostatnich latach Rzeczypospolitej i w następnych roił się Lwów od braci fartuszkowych, zgrupowanych w lożach takich, jak: „Trzy boginie“, „Pod prawdziwą przyjaznią“, „Doskonała równość“ i podobne.

O istnieniu lóż wolnomularskich słyszałem już we wczesnej młodości. Duże nawet wrażenie uczynił na mnie strój oraz insygnia mistrza dawnych farmazonów polskich, wystawione w gablocie Muzeum książąt Lubomirskich. Nieomal takie wrażenie, jak pancerz i skrzydła husarza spod Wiednia. Czym się zajmowała husaria — wiedziałem. Biciem pohańca. Ale co to za mularze, co i gdzie murują i dlaczego siedzą w lozach — nie przestało mnie intrygować nawet w dojrzalszych latach. Bo loże znajdują się w teatrach i mogą być cesarskie, prezydenckie, boczne, prosceniowe, Kasyna Narodowego... Żadnych mularzy tarn nie widywano od czasu, gdy ukończyli budowę. A jeśli już który wybrał się do teatru jako widz, najczęściej kupował sobie bilet na galerię. „Panowie“ zaś, co chodzili na premiery do lóż — kładli na siebie raczej fraki niż fartuszki. Jakaś bardzo tajemnicza historia. Szukałem tych lóż fartuszkowych po wszystkich piętrach nowego Teatru Miejskiego, starego Teatru Skarbka, w żydowskim Teatrze Gimpla, w ukraińskim im. Tarasa Szewczenki. Na próżno. Lecz zauważyłem, że w pewnych kołach towarzyskich Lwowa szeptano o lożach masońskich jak o czymś gorszącym. Toteż w wieku, kiedy jesteśmy szczególnie wrażliwi na sprawy szeptane, domyślałem się, że chodzi tu po prostu o loże w surowo mi zabronionych teatrzykach varieté, w tzw. tinglach: Zehnguta, w hotelu „Bristol“ i u Franza Moszkowicza w „Casino de Paris“. Tam nocami odbywają się wyuzdane orgie z udziatem socjalistów, nihilistów i nagiej duszy Stanisława Przybyszewskiego. Apage, Satana!

Lecz kto w Boga wierzył, mógł się we Lwowie modlić a modlić. Boć obok czerechy kleparowskiej i działu wód na Kortumówce trzecią osobliwoscią naszego miasta są aż trzy katedry. Trzy katedry: łacińska, grecko-unicka, ormiańska. Każda czym innym wspaniała, każda wzniesiona w innym stylu, w innym wieku. Beniaminkiem jest tu niewątpliwie najmłodsza: grecko-katolicka cerkiew metropolitalna św. Jura. Godna wyróżnienia i przez to, że w XVIII w. zbudował ją nie żaden Włoch, tylko Polak, w dodatku komendant Kamieńca Podolskiego. Nazwisko co prawda miał nie bardzo polskie: Jan de Witt. Jakim on tarn był komendantem Kamieńca Podolskiego — trudno dziś dociekać, ale że architektą byl nie byle jakim, przyzna kaźdy, kto widział obie jego lwowskie kreacje: kościół Dominikanów i katedrę św. Jura. Umiał de Witt wybrać dla niej prześliczne wzgórze i umiał zestroić rokokową architekturę z przyrodą i powietrzem. Kolosalny, zamczysty, forteczny, a jednocześnie lekki, pełen gracji, niemal polotny jest ten święty Jur. I płynie nad naszym miastem, i płynie nad naszą mlodością jak nadobłoczny okręt weselny. Szczególnie zachwyca wiosną, gdy się unosi ponad bujną zielenią parkow i kwieciem osypanych sadow, co lagod-nymi stokami owijajs się dokola dolnych kondy-gnacyj katedry. Okadzona wszystkimi wonnościami szczodrej lwowskiej primavery — podrywa się ta świątynia ku obłokom niby symbol niebiańskiego triumfu nad udrękami ziemskiego bytowania. W mrocznym jej wnętrzu sławne chóry ukraińskie śpiewają akafisty u złoconych „carskich wrót“. I nawet ludzkie głosy są tu jakieś pozłacane, bizantyńskie. Glębokie, ciemne basy zdają się płynąć z samego dna owej przepastnej studni, gdzie każda ludzka dusza rozprawia się ze swymi grzechami. Z dna studni, skąd Jochanan wołał przed śmiercią, kim jest i czyje przyjście zwiastuje. A tuż obok, na murawie, na katedralnym wzgórzu, wesoło popasają konie. Myślałem, że to odwodowe rumaki samego świętego Jerzego, patrona katedry, posilają się runią miejskiej łączki, lecz omyliłem się. To były konie ze stajrii arcybiskupiej i chodziły w ekwipażu J.E. Metropolity Szeptyckiego, wnuka Aleksandra Fredry.

Kiedym pierwszy raz w życiu stał u wejścia do Watykanu, przypomniał mi się lwowski święty Jur. Nie chciałbym urazić Stolicy Apostolskiej, ale czytelnik już się domyślił, co mi się lepiej podobało.

Nie piszemy baedeckera, lecz trudno nie wspomnieć o katedrze łacińskiej, tym dziwotworze pod względem stylu i kształtu. Zasadniczo gotycka, budowla ta uległa w XVIII w. barokowi. Prosperowała tu w owym czasie „fabryka metropolitańska“ arcybiskupa Wacława Hieronima Sierakowskiego, który przez długie lata zatrudniał rzesze miejscowych i zagranicznych architektów, rzeźbiarzy, malarzy, „marmoryzatorów“ i „mozaistów“, aż nadał katedrze wygląd dzisiejszy. Umiarem i harmonią wyróżnia się w niej czysto renesansowa kaplica z grobami braci Pawła i Marcina Kampianów. Obaj byli lekarzami, a Marcin nawet poprzednikiem Ciuchcińskiego na ratuszu. Pozazdrościli Kampianom pośmiertnych splendorów inni dwaj bracia mieszczanie z XVII w.: znów doktor medycyny Dziurdzia (Jerzy) i Paweł Boimowie, jak świadczy imię Dziurdzi — gente Wołoszynowie. No i wystawili sobie na wieczne odpoczywanie jeszcze paradniejsze mauzoleum w najbliższym sąsiedztwie katedry. Trudno opisać oszałamiające bogactwo tej „kaplicy ogrójcowej“, nazwanej tak od głównej, nad ołtarzem, płaskorzeźby, przedstawiającej Chrystusa w Ogrójcu. Kapią po prostu „Boimy“ od kamiennych ludzi, aniołów i swiętych, od inkrustacyj i sztukateryj, i to nie tylko wewnątrz, bo i cała fasada wygląda jak czarny kamienny tort lub szkatula maharadży. To — robota niemieckich artystów. Kto by jednak chciał nadwerężyć szyję, nie pożałuje tego, bo przy oglądaniu wnętrza kopuły i latarni naprawdę przypomni mu się Florencja i majoliki della Robbiów.

Boimow trochę się lękałem w latach, gdy formują się w nas lęki. Byla tam wówczas bardzo elegancka kostnica z wyfraczonymi nieboszczykami w otwartych trumnach. Raz wszakże wszedłem umyślnie, aby zobaczyć zmarłego na gruźlicę poetę Adama Dobrowolskiego. W antologiach z tej epoki znajdujemy jego płomienny wiersz pt. Evviva vita! Autor tej apoteozy życia dożył najwyżej 30 lat.

Wypadałoby teraz powiedzieć coś niecoś o katedrze ormiańskiej, lecz wolę cicho siedzieć z obawy przed człowiekiem, który zna na pamięć każdy jej cal, a przebywa obecnie i naucza w Waszyngtonie. To twórca słynnych fresków w katedrze ormiańskiej — prof. Jan Henryk Rosen.

Więc niechaj nas rozmarzy wspomnienie kościola Bernardynów, wizja tej niezapomnianej sylwety na tle lwowskiego nieba, które nostalgia oczyściła z chmur. Masywną fasadę wieńczy architraw z tryglifami i metopami, dźwigający wydatne gzymsowanie, na którym wspiera się cudo wdzięku i rytmu: wysoki, barokowy fryz. Przy każdej esownicy po obu bokach trójkątnego fryzu stoi jak gdy by na warcie kamienny mnich. Efekt tych mnichów, zwłaszcza na tie jasnego nieba przy księżycowej pełni — jest naprawdę niezrównany. Wysoko przed kościołem, na kolumnie, której podwójny cokół zdobią kamienne rokokowe latarnie — klęczy z podniesionymi rękami blogosławiony Jan z Dukli. Kołyszą się pod nim rozkwitłe kasztany. Różowe i białe kwiaty sterczą jak pęki świec, zapalonych do modlitwy błogosławionego, modlitwy o wybawienie Lwowa. Obok, za klasztornym murem, pachnie sad. Znowuż sad w środku miasta. Ptaki świergolą na gałęziach, a z drugiej strony sadu, od ulicy Wałowej, słyszę gwar setek głosów. To w filii naszego gimnazjum u Bernardynów jest właśnie duża pauza. Dzwonią, ale nie w kościele. To dzwoni w szkole stary tercjan Bazyli i pauza się skończyła, i młodość się skończyła, i spokój jest u Bernardynów i na ulicy Wałowej. Tylko w nas go nie ma.

Mógłby kościół Bernardyński uchodzić za najpiękniejszy we Lwowie, gdyby nie miał z pół tuzina konkurentów. W niedalekim sąsiedztwie stoi klasycznie renesansowa cerkiew Uśpienia Bogurodzicy, czyli wołoska. Wołoska, bo swe czarujące istnienie zawdzięcza hojności hospodara wołoskiego Mirona Mohyły, co schronił się we Lwowie przed Turkami. Z cerkwią styka się wysoka wieża, uchodząca za najurodziwszą, jaką w stylu Odrodzenia wzniesiono na polskich i ruskich ziemiach. Ufundowal ją Grek kreteński — Korniak czy Korniakt. Z niej to rozbrzmiewa najpotężniejszy lwowski dzwon, Kiryło. A w dziedzińcu Instytutu Stauropigijskiego wstydliwie ukrywa się przybudówka cerkwi wołoskiej — szlachetna w swej surowości kaplica Trzech Króli z iście florentyńską loggią. Swoim zwyczajem woli Lwów tę kaplicę nazywać bałabanowską, od nazwiska fundatora Bałabana, tez Greka.

Bałabany, Korniakty, Mohyły, Boimy, Kampiany — cóż to za pstrokata zbieranina? To jest własnie Lwów. Różnolity, wzorzysty, olśniewający jak wschodni kobierzec. Grecy, Ormianie, Włosi, Saraceni, Niemcy lwowieją przy tubylcach polskich, ruskich i żydowskich, a lwowieją „na fest“. A cóż to za lew skrzydlaty tak wyzywająco spogląda znad bramy domu w Rynku nr 14? Usadowił się naprzeciw samego ratusza i drażni oba lwy, strzegące wejścia do magistratu. Pewno dlatego taki dumny, że magistrackie lewki to analfabeci, to kołtuny, a on — lew uczony. Albowiem oparł się na otwartej księdze, w której napisano:

PAX TIBI MARCE EVANGELISTA MEUS.

(Pokój ci, Marku, ewangelisto mój!) Co to jest? Od tego lwa i od tej łaciny powiało naraz zgniłą wodą, podróżą poślubną, rybami, mątwami, winem, oliwą i glicyniami — i słyszymy na lwowskim Rynku coraz głośniejsze uderzenia wioseł o ciche fale. Słyszymy przeciągły gwizd — to vaporetti przybijają do kołychliwych pontonów-przystanków, chmary gołębi biją skrzydłami huczne brawa Ferdynandowi Feldmanowi w roli Shylocka i opadają na dach Prokuracyj. „Ach, zejdź do gondoli!“...

Skąd ta Wenecja nad zasypaną Pełtwią? Skąd się przypętał lew świętego Marka? Przyslala go tu ongi Republika wraz ze swoim przedstawicielstwem handlowym i posadziła nad bramą kamienicy Massarich. Widocznie jej się to opłaciło, skoro w dawnych wiekach był Lwów ważniejszym ośrodkiem handlu zagranicznego niż za naszych czasów, kiedy to prof. Henryk Grossman wymyślił Targi Wschodnie na placu Powystawowym.

Mógibym wymienić jeszcze wiele kamiennych osobliwości Lwowa, chociażby synagogę Złotej Róży przy ulicy Blacharskiej. Kiedyś nawet namawiano mnie, żebym napisał dramat o tej „Gildene Rojze“, co w zgoła szekspirowskich okolicznościach ocaliła renesansową synagogę od zburzenia. A któryż miłośnik sztuki może przejść obojętnie ulicą Żołkiewską i nie wstąpić do starej cerkwi światoji Piatnyci? I nie obejrzeć tarn wielkiego ikonostasu z XVII w. z siedemdzięsieciu obrazami w stylu bizantyńskim? Przy tzw. diakońskich drzwiach były „praznyczki“, czyli obrazy, podawane wiernym do całowania w dni odpustowe... O Boże! Boże Polaków, Ukraińców, Ormian, Boże lwowskich Żydów, wytępionych do szczętu! Bez końca mógłbym wspominać przybytki, które Ci tak hojnie w tym mieście wznoszono, ale czas nagli do bardziej świeckich spraw. Świece się dopalają we wszystkich kościołach i bóżnicach, noc się przesila i rychło na Strzelnicy zaczną piać duchy wszystkich kogutów, co zdobiły piersi lwowskich królów kurkowych.

Królów! Krolowie! Królewsko-stołeczne miasto Lwów znało innych królów, nie tylko kurkowych. Kazimierz Wielki bardzo sobie ten gród ulubil, odbudowal po zgorzeli, wielu przywilejami obdarzył. Królowa Jadwiga nadała miastu dyplom, w którym czytamy, że „żadnemu mieszkańcowi ani w mieście, ani za miastem żaden gwałt lub uszkodzenie stać się nie ma i wszyscy, tak Rusini, Ormianie, Saraceni jako też Żydzi przy swych prawach zachowani być mają“. Król Jan Kazimierz 1 kwietnia 1656 r. złożył w katedrze łacińskiej swoje pamiętne śluby... A jeśli się zastanawiamy nad skłonnością lwowian do całowania rączek lub przynajmniej do mówienia: „całuję rączki“ — to kto wie, czy genezy tego obyczaju nie należy szukać w roku 1658, kiedy to Sejm uchwalił dla posłów mieszczaństwa lwowskiego nie tylko przywilej głosowania na sejmach, ale i całowania ręki królewskiej.

No, ale skończmy już z całowaniem i z królami, bo jeszcze mnie posądzą o sympatie rojalistyczne, a ja tylko jednego króla we Lwowie pamiętam: Wasińskiego, króla włamywaczy. Nigdy mu ręki nie całowalem.

Od królów znacznie ważniejsi byli u nas burmistrze. O Zimorowiczu wspominaliśmy już, o Ciuchcińskim również, aliści burmistrzowali nam mężowie zgoła innego kalibru, takiego, co w pełni usprawiedliwia obecność lwa w pieczęci miasta. Np. Marcin Grozwajer. W roku 1648 odegrał on, choć z większym powodzeniem, rolę prezydenta Warszawy, Starzyńskiego. Dowodził mianowicie obroną Lwowa, zagrożonego i od Kozaków Chmielnickiego, i od Tatarów Tuhaj-beja. Sam Grozwajer pisze, że Chmielnicki zażądal, „abyśmy Zydy wszystkie wydali, jako tych, którzy tej wojny są przyczyną“. Jak widzimy, przyczyna wszystkich wojen i wszelkiego na świecie zla nie zmieniła się od Chmielnickiego do Hitlera. Pisze Grozwajer w dalszym ciągu: „daliśmy respons, że Żydów wydać nie mozemy dla dwóch przyczyn: pierwsza, że nie naszemi, ale królewskimi Rzplitej są poddanemi, druga, że z nami równo wszystkie koszty i niewczasy ponoszą gotowi bedąc z nami pospolu i dla nas umierać“. W XVIII w. inny znów burmistrz, Marcin Solski, nie chciał uznać austriackiego zaboru. Wystosował on do pierwszego cesarskiego gubernatora Lwowa, grafa Pergena, oraz do generała grafa Hddika memoriał, w którym dowodził (za Emilem Kipą cytuję ipsissima verba Solskiego): „że miasto Lwów nie moze przysięgać nowemu władcy, skoro przysięgało Naj-jaśniejszemu Królowi Polskiemu“. W roku 1914, gdy Rosjanie zajęli Lwów, a strzelnicowy prezydent Neumann uciekł do Wiednia, cały ciężar odpowiedzialności i opieki nad miastem wziął na swoje barki piękny, siwobrody wiceprezydent dr. Tadeusz Rutowski. Wykorzystywał on swoją lekką głuchotę, ilekroć nie chciał słuchać rzeczy, których slyszeć nie chciał. Toteż Rosjanie, opuszczając Lwów, wywieźli go w gląb carskiego imperium jako zakładnika. A gdy na krótko przed śmiercią wrócił do Lwowa, stał się przedmiotem powszechnej adoracji. Tak, nie tylko kołtunów mieliśmy na Ratuszu, strzeżonym przez kołtuniaste lwy.

V

Zanim od kamiennej fauny Lwowa przejdziemy do kreatur z krwi i kości, poświęćmy ciepłe słówko ludziom z kamienia i brązu, którzy niejednej zakochanej parze służyli za „umówiony jawor“. Z wieku i urzędu należy się pierwszeństwo Sobieskiemu na Wałach Hetmańskich, tym bardziej, że jest to jedyny w naszym mieście przedstawiciel kamiennej konnicy. Krwisty rumak, zdarty królewską ostrogą, staje dęba na zadnich kopytach, a podpiera się potężnym ogonem, sięgającym cokołu, na którym leży rozwalone tureckie działo. Przednimi nogami bojowy ten wierzchowiec rzuca się heroicznie na Galicyjską Kasę Oszczędności. Sam zwycięzca spod Wiednia do złudzenia przypomina (zwłaszcza Ukraińcom) Bohdana Chmielnickiego. Buzdyganem pokazuje nieprzyjaciela niewidzialnym hufcom, których należy się domyślać w tyle, w słusznie tak nazwanej kawiarni „Wiedeńskiej“.

Rzadko pomnik Sobieskiego patronował amorom. Raczej garnęły się ku niemu roje wyznawców innego bóstwa: Merkuriusza, który tu, na świeżym powietrzu, pod lipami i kasztanami, miał jedną z licznych filii swej świątyni, tj. Czarnej Giełdy. Lecz opodal, na placu Mariackim, niepodzielnie triumfowal Apollo. Na wysokim piedestale, u stóp strzelistej różowej kolumny, skromnie przystanął Mickiewicz. Szeroka bunda pielgrzymów tradycyjnie okrywa jego wątłe barki. Głowa odkryta. Nikt jeszcze nie widział Mickiewicza w kapeluszu. Jakaś skrzydlata, przystojna, na pół rozebrana kobieta sfrunęla z dachu kamienicy Sprechera i, przylepiwszy się w locie do kolumny, podaje zdumionemu wieszczowi ów antyczny instrument, na którym ani on, ani żaden inny literat nigdy nie grywał, a który to instrument nawet ludzie z wyższym wykształceniem fałszywie nazywają lirą. Pomnik Mickiewicza też nie nadawał się do miłosnych spotkań. Był za to ulubionym punktem zbornym dla wszelkiego rodzaju manifestacji. Patriotyczne pochody tu zwykle się rozwiązywały po wysłuchaniu płomiennych mów. W tyle, za kolumną, na dachu domu, gdzie mieścił się skład lamp naftowych Dittmara i Ski — ledwo nastawał zmrok — zapalała się i gasła, zapalała się i gasła pierwsza we Lwowie elektryczna reklama: kinoteatru „Bajka“. Duże żarówki, ułożone w kształt liter B, A, J, K, A, zapalając się i gasnąc, zapalając się i gasnąc, tworzyły świetlny akompaniament pod kadencje mówcy, co potężnym rykiem zapewniał tłumy:

„My zaważymy na szali dziejowej!“...

- BAJKA -

„Jeżeli kasyno końskie myśli, że i tym razem wygra wybory do Sejmu, to się grubo myli!“

- BAJKA -

Tu śpiewano wszystkie chorały narodowe i socjalrewolucyjne, tu w dzień jubileuszu Romanowów uroczyście spalono portret Mikolaja II. Nazajutrz J.E. c.k. Namiestnik musiał przepraszać rosyjskiego konsula.

Pomnik Agenora hr. Gołuchowskiego u wylotu Ogrodu Jezuickiego i ulicy Trzeciego Maja bardziej odpowiadał zakochanym niż politykom i czarnogiełdziarzom. Niektórzy politycy wprost nienawidzili go i co pewien czas dawali upust swej nienawiści, odłupując twórcy „dyplomu październikowego“ to ucho, to nos, to inną, łatwą do oderwania część ciała lub garderoby. Naprzeciw Muzeum Przemysłowego, na Wałach Hetmańskich, stał w krzakach niepozorny, lecz w zbroję zakuty hetman Jabłonowski. W mniemaniu, iż znakomitemu hetmanowi bardziej będzie do twarzy naprzeciw kościola Jezuitów — przeniósł go rzutki magistrat, już za polskich czasów, na plac Trybunalski. Miał jednak pecha ten hetman. Pewnej ciemnej nocy ukradli go jacyś nie znani figlarze, zostawiając na placu jego pusty cokół. Lecz od czego jest sławna policja? W krótkim czasie udało się jej odnależć rycerza, którego z powrotem ustawiono na placu Trybunalskim i na pocieszenie pozłocono niczym orzeszek na choinkę. Z innych naszych pomników warto wymienić Franciszka Smolkę na placu Smolki. Sterczał tarn jak niezłomny symbol parlamentaryzmu i demokracji: odwrócony tyłem do kasyna „końskiego“, gdzie podolscy oraz inni hrabiowie rżnęli w karcięta. Mieszczaństwo rżnęło w to samo w Kasynie Miejskim przy ulicy Akademickiej. Na skwerku stał tam skromny biuścik hrabiego, pisującego piękne wiersze. Cala Połska śpiewała i chyba śpiewa po dziś dzień bolesny chorał do jego słów: Z dymem pożarów... Wspomnienie popiersia Kornela Ujejskiego kojarzy mi się z zapaszkiem rozbratli, smażonych nieomal codziennie w kuchni kasyna dla członków i zaproszonych gości. Trochę dalej, na placyku swojego imienia, siedział w fotelu, z gęsim piórem w ręku, największy z hrabiow w polskiej literaturze scenicznej. Siedział jakiś obrażony — pewno na tych aktorów, co naprzeciwko, w kawiarniach „Roma“ i „Szkocka“, zupelnie dobrze grali w szachy, a zaś jego komedie w Teatrze Miejskim... ach, bądźmy pobłażliwi cieniom.

Lecz nie tylko hrabiom i poetom stawiał Lwów posągi. Miał i szewc Kiliński swoj monument w Stryjskim parku, którego żaden lwowianin nie ośmielił się nazwać parkiem Kilińskiego. Miał i sukmanny bohater spod Racławic w parku Łyczakowskim, zwanym oczywiście na jego cześć parkiem Bartosza Głowackiego. Ale dajmy już spokój hrabiom, bohaterom i poetom z brązu i z kamienia. Pomyśli kto jeszcze, że w „moim Lwowie“ wcale nie było żywych. A przecie hrabiów mieliśmy — zatrzęsienie, bohaterów bez liku, a poetów coś kilkunastu. Pierwszego w życiu, ruszającego się, poetę poznałem w przepełnionym pociągu, tzw. bummelcugu, odwożącym niedzielnych wycieczkowiczów z Brzuchowic do Lwowa. Nawet w korytarzu był taki tłok, iż o mało co nie pogniotłem dostojnego staruszka z siwą, lecz pięknie przystrzyżoną brodą. Spojrzał na mnie dobrotliwie i łaskawie jął wypytywać: jak się nazywam, do jakiej szkoły chodzę, czym chciałbym zostać, co czytam itd. „Inspektor jakiś — pomyślałem sobie — radca dworu Dworski, licho go tarn wie.“ Miałem wówczas trzynaście lat i nie ufalem dobrotliwym starcom, zadającym dziatwie niedyskretne pytania. Nagle staruszek zapytał wręcz: „A wiesz ty, kto ja jestem?“ Nie miałem pojęcia. Lękliwie zaprzeczyłem głową.

„A nie uczyłeś się na pamięć moich wierszy?“

Ogarnął mnie paniczny strach: a nuż trzeba będzie coś zarecytować. Lecz w okamgnieniu strach ustąpił ciekawości, kto to może być. Myślę, myślę — Maria Konopnicka! — blysnęlo mi w mózgu, bo najwięcej wierszy i tzw. „ustępów“ w naszych czytankach zawdzięczaliśmy tej poetce. Lecz zdrowy instynkt ostrzegł mnie w porę i powstrzymał od powiedzenia jej nazwiska na głos. Maria Konopnicka, bądź co bądź, była kobietą, a ten stary pan raczej nie. Więc kto to jest? Myślę, myślę. Oprócz Konopnickiej nie żałowano nam w szkole tasiemcowych poematów Syrokomli.

- Pan Syrokomla? — wybełkotałem rozanielony.

Staruszek spochmurniał. Z jego świętomikołajskich oczu zniknęły ciepłe, dobrotliwe blaski. Tylko jego szkła połyskiwały jak łod.

- Nie! — rzekł surowo. — Zgadnij!

- Czułem, że lecę w przepaść, że tonę. Naraz jak deski ratunku uczepiłem się brody, siwej, przystrzyżonej brody i okularów. Już je kiedyś widziałem: widziałem w pismach ilustrowanych, chociaż twarz była bardziej pociągla. Ależ to on! To na pewno on!

- Pan Sienkiewicz? — wyszeptałem zaświatowo.

Miły wujaszek przeobraził się teraz w strasznego dziadunia:

- Wstyd coś takiego mówić. Sienkiewicz nie pisze wierszy. A znasz ty wierszyk: „Kto ty jesteś? — Polak mały!“?

Znam, znam i jednym tchem dopowiadam drugą zwrotkę: „Jaki znak twój? — Orzeł biały“. Jestem uratowany, aczkolwiek w dalszym ciągu nie mam pojęcia, kim jest autor. Lecz on już się udobruchał. Jego próżność, żywo reagująca nawet w tak podeszłym wieku, została już zaspokojona. Nie przypuszczał, iż mogę nie znać jego nazwiska, skoro umiem na pamięć jego sławny utwór.

- Przyjdź do mnie, synku, do Ossolineum — rzekł znów życzliwie — dostaniesz ode mnie książeczkę!

Po przyjeździe do domu natychmiast zajrzałem do wypisów polskich i stwierdziłem, że miałem zaszczyt jechać z Brzuchowic z Władysławem Bełzą. Nigdy go w Ossolineum nie odwiedziłem.

Takie było moje pierwsze zetknięcie się z żywym poetą. Zawieranie znajomości z innymi było już mniej ambarasujące. Przynajmniej dla nich. Stopniowo poznałem prawie wszystkich, którzy we Lwowie mieszkali, a więc: ociemniałego Stanisława Barącza, współpracownika „Chimery“, tłumacza Fausta, i wiecznego młodzieńca Stanisława Maykowskiego, polonistę, który masowo produkował wiersze i odczytywał je licznym wielbicielkom w gimnazjum Strzałkowskiej, po czym je wrzucał (wiersze, nie wielbicielki) do olbrzymiego kufra czy wora, skąd tylko niektóre wędrowaly do redakcyj miejscowych pism. Lubiłem dyskutować z poważnym góralem Józefem Jedliczem, tęgim lirykiem i recenzentem teatralnym. Przetłumaczyl on pięknie Ptaki Arystofanesa. Znałem oczywiście Henryka Zbierzchowskiego i po dziś dzień żaluję wybryku, jakiego dopuściłem się w młodzieńczym rozzuchwaleniu, pisząc mu za życia nekrolog, drukowany w poznańskim „Zdroju“. Starzejący się Zbierzchowski odpowiedział mi ciętym wierszykiem w piśmie satyrycznym „Szczutek“, co mi raczej pochlebiało. Okrutni jesteśmy w młodości. Nie pobłażamy zwichniętym karierom. Zawiedzione ambicje przedweześnie walką o byt steranych kolegów są dla nas tematem do drwin. I dopóki życie nas samych porządnie nie trzepnie po łbie — nie domyślamy się nawet, ile smutnej rezygnacji jest w poecie, który dla tzw. chleba, a czasem — jak w tym wypadku — i wina tudzież pokrewnych napojów, musi codziennie pisać wierszyki do „Gazety Codziennej“ lub „Ikaca“. Rychło Zbierzchowski puścił w niepamięć mój sztubacki kawał i bardzo serdecznie pisał o mnie w tej samej gazecie, gdzie ogłaszał wierszyki, które wykpiłem w nekrologu. Teraz naprawdę nie żyje i już nie może ćzytac tych słów, którymi go żegnam i przepraszam jego bujną, cygańską, a tak lwowską duszę.

Leopolda Staffa, tego łyczakowskiego florentyńczyka z epoki Wawrzyńca Wspaniałego, widziałem we Lwowie raz jeden tylko. Było to, zdaje się, w roku 1912, gdy kłaniał się przed kurtyną Teatru Miejskiego, wywoływany na premierze swego dramatu pt. Wawrzyny. Marzenie, aby go osobiście poznać, spełniło się dopiero wiele lat później — w Warszawie. Tamże poznałem zwarszawiałych lwowiaków: Karola Irzykowskiego, Kornela Makuszyńskiego i Feliksa Przysieckiego. Co prawda, przed pierwszą wojną widywałem Przysieckiego we Lwowie niemal codziennie, gdy zdążal do redakcji „Wieku Nowego“, sąsiadującej z naszym gimnazjum przy ul. Sokoła. Nie przeczuwałem nawet, że ten długonosy elegant, ten laskonogi reporter w organie Laskownickiego jest jednym z najrzetelniejszych poetów lirycznych, jakich Polska miała.

Bożyszczem mej młodości byl wszakże zamieszkały we Lwowie kujawianin, Jan Kasprowicz. Kiedym w roku 1920 po raz pierwszy ściskal jego rękę, myślalem, źe lwowska ziemia pode mną się zapadnie. I dziwiłem się, że ten krępy brzuchacz o pomarszczonej, jakby pergaminowej twarzy smutnego Satyra, z czołem, sklepionym jak kopuła Dominikanów, które przepoławia czarny, jak sadza, lok, że ten gruby Marchołt o gotyckich brwiach Mefistofelesa, spod których spoglądają oczy pastuszka — nie grzmi i nie huczy jak dzwon Kiryło lub jak organy w katedrze. Dziwiłem się, że Kasprowicz w ogóle jest człowiekiem i ludzki wydaje głos. Czasem, gdy się doń zbliżalem, miałem wrażenie, ze to chodząca góra, jakiś pomniejszy tatrzański szczyt, i zdawało mi się, że słyszę szum siklawy i sypiący się piarg. Żywiołem był Kasprowicz, lawiną na lwowskim bruku i mitem, chodzącym na wino do handelków śniadankowych. Gdzież są te czasy, gdzie te miejsca, w których nawet osoby poetów tak magicznie oddziaływały na młodzież?

Z rówieśników literackich najbliższy mi byl Jan Stur. Kolega z tej samej szkoły, o klasę wyżej, zasługuje on na obszerniejsze wspomnienie, niż mogę mu tutaj poświęcić. Poeta natchniony, mistyczny, nie zawsze zrozumiały, prorok opętany, apostoł bezwzględny — pisywał długie poematy nie tylko po polsku, lecz i po francusku, i po niemiecku. Debiutowaliśmy jednocześnie w Poznaniu i tego samego dnia wyszły nasze pierwsze książki. Można Stura uważać za kontynuację Przybyszewskiego, ale i za prekursora wielu modnych dziś poetów. Przez parę lat walczył po bohatersku o to, co wówczas nazywało się nową sztuką, o ekspresjonizm i chrześcijański pacyfizm. Pisał też zarliwe eseje, wskrzeszające Tadeusza Micińskiego i Sara Péladana. Miażdżył naturalizm, realizm, karcił kabaretowe odnogi warszawskiego „Skamandra“. Miotal się jak szlachetny płomień, uwięziony w drobnym i chorym ciele. Aż zgasł na gruźlicę, przezywszy 28 lat. Z tą smiercią skończyla się moja młodość.

Tego samego roku co Jana Stura, zakopano na Łyczakowskim cmentarzu jego przeciwnika, starszego nieco, bardziej umiarkowanego poetę i dziennikarza, Jana Gellę. Obaj toczyli gwałtowne spory i, o mało co, nie doszło do pojedynku. W parę lat potem dogonił ich w śmierci trzeci Jan — Zahradnik. Fenomenalnie uzdolniony liryk, pupil Maykowskiego, już jako uczeń gimnazjalny drukował wiersze w „Słowie Polskim“. Jego wrażliwość i dojrzałość były po prostu podejrzane w tak młodym wieku: nie rokowały długiego żywota. I zmarnowal się, zapił — ten ulubieniec bogów — i poszedł na galopujące suchoty, napsuwszy jadowitymi artykułami niejednemu pisarzowi krwi. Pamiętam ów świt wiosenny, kiedy po całonocnej libacji odprowadzałem Zahradnika, naonczas ucznia VII klasy, do konwiktu oo. Zmartwychwstańców przy ulicy Piekarskiej. Stosowano tarn wobec wychowanków surowe rygory. W pijackiej desperacji chcialem przekupić brata furtiana, żeby nie doniósł przelożonym Ojcom, gdzie i jak uczeń Zahradnik spędził noc. Biedny Zahradnik!

Tak, cała nasza pamięć powoli staje się cmentarzem. Gdzie ją ruszyć — groby. Groby tych, co zmarli śmiercią „naturalną“, uroczyście pogrzebani i suto opłakani. A jak strasznym garbem wyrosły na pamięci nie wiadomo gdzie i przez kogo wykopane zbiorowe mogiły ofiar ostatniej rzezi! Nad nimi nie płakał nikt. W roku 1939 zginął we Lwowie poeta Stanislaw Rogowski. Potem męczeńską śmierć ponieśli poeci i pisarze: Halina Górska, Aleksander Dan, Tadeusz Hollender, Józef Kretz-Mirski, Włodzimierz Jampolski i mój uczeń z gimnazjum, Karol Dresdner. Nie chcąc iść do ghetta, pozbawił się życia Henryk Balk. Niechaj lwowska ziemia lekką im będzie, jeżeli doznali łaski leżenia w ziemi.

Osobne ultimatum vale należy się Ostapowi Ortwinowi. Jego prawdziwe nazwisko brzmiało: Katzenellenbogen i śmieszyło ludzi, słabo orientujących się w niemieckim średniowieczu. Stoi nad Renem, jeśli go nie zbombardowano, warowny zamek grafów Katzenellenbogenow z XIV w. Jako „sponsor“ największego Niemca w średniowiecznej liryce, Herr Waltera von der Vogelweidego (1170-1230), występuje również jakiś Katzenellenbogen. Ostap Ortwin nie był hrabią, lecz trudniej o bardziej arystokratyczną postać i duszę. A co się tyczy sponsorowania poetom, po prostu tym się trudnił. Odkrył Staffa, utorował Stanisławowi Brzozowskiemu drogę do sławy, a zwłaszcza do zrozumienia. Był znakomitym krytykiem, ale nie chciało mu się pisać. A jeśli nawet chciał, nie miał na to czasu, ponieważ bezustannie czytał. Czytał wszystko: od Spenglera i Bendy aż do artykulów wstępnych w każdym piśmie codziennym. Swoje opinie zwykł był wyrażać głośnym krzykiem, od którego trzęsły się duże szyby kawiarni „Roma“. Tam przeważnie siadywał w godzinach wolnych od pracy zarobkowej. Przed pierwszą wojną był redaktorem wydawnictw Połonieckiego, w czasie wojny austriackim sędzią wojskowym, potem majorem w polskim korpusie sądowym, potem urzędnikiem Targów Wschodnich. Każde zajęcie traktował poważnie i śmiał się z wszystkich i z samego siebie. Tak jak on chyba tylko olimpijscy bogowie umieli się smiać. Ortwin, ostatni prezes lwowskiego Związku Literatów, był, zdaje się, jedynym polskim pisarzem pochodzenia żydowskiego, przed którym cofały się z rewerencją bałwany antysemityzmu. Zdawało się, że w ogóle jest nietykalny. Wysoki, barczysty, siwy, smagły, z krzaczastymi brwiami i czarnym kozackim wąsem już samą swoją prezencją paraliżowal zapędy kanalii. Beształ policjantów, którzy go chcieli legitymować za głośne po nocach wygrażanie się futuryzmowi na sennych ulicach Lwowa. Zbesztani policaje salutowali go jak najwyższego swego zwierzchnika.

Chodził po Lwowie sobowtór Ortwina, niejaki inżynier Piotrowski. Nawet tak samo się ubierał. Ilekroć obaj sobowtórzy mijali się na ulicy, zdejmowali idiotyczne czarne kapelusze z szerokim rondem. Tak przez wiele lat składali sobie ukłon, chociaż wcale się nie znali. Pozdrawiali tylko swoje podobieństwo oraz świadomość sobowtórstwa. W roku 1942 okazalo się, że Ortwin nie jest nietykalny. Wielką i rogatą duszę wypędzili Niemcy z tej „pańskiej“ postaci. Jeżeli w zaświatach są kawiarnie, z pewnością w jednej z nich siedzi teraz Ostap Ortwin, zgarbiony nad stosem gazet, tym stosem ofiarnym, na którym za życia złożył własne pisarskie ambicje. I śmieje się głośno spoza płachty „Czasu“ lub raczej jakiejś „Bezczasowości“, i czyta, czyta, krzyczy, gromi, i śmieje się z nas wszystkich, aż strop niebieski się trzęsie.

VI

Zejdźmy z nieba na ziemski padół, skoro do knajpy nas ciągnie. Niemało ich tam było we Lwowie, a każda inną roztaczała aurę i gości gromadziła odmiennych. Na ogół przeważały kawiarnie typu viennois z trzema szklankami zimnej wody, podawanej do małej filiżanki kawy, lokale z mniej lub więcej powabnymi kasjerkami za kontuarem, które wydzielały kelnerom kontramarki, łyżeczki i cukier. Kelnerzy oraz „oberzy“, czyli płatniczowie, rekrutowali się najczęściej z niemieckich kolonistów i nazywali Bechtloff „względnie“ Bisanz. O każdej porze dnia można było wejść do którejkolwiek z większych kawiarń i zawołać: „Panie Bisanz!“, a z pewnością zgłaszał się przysadzisty jegomość w smokingu i uprzejmie odpowiadał: „Służę panu radcy“ (hrabiemu, dziedzicowi, profesorowi, doktorowi). „Panie Bisanz! Płacić!“ „Panie ober! Melanż“ „Panie Bechtloff, kapucyna!“ — oto echa zatopionych czasów.

Istniały we Lwowie kawiarnie, gdzie uczęszczali sami tylko mężczyźni. Pojawienie się białogłowy w takiej np. „Europejskiej“ u zbiegu ulic Jagiellońskiej i Trzeciego Maja było niepokojącą rzadkością, chociaż już w owych czasach niektóre damy zabierały się do interesów. Za to w innych, bardziej wykwintnych kawiarniach pełno było kobiecości najrozmaitszych odcieni, lat i strojów. Odor feminae nadawał tym lokalom drażniący, wielkoświatowy aspekt i zapraszał zarówno do marzeń, jak i do trzeźwych medytacji nad posagiem. Wymieńmy tu przede wszystkim artystyczną kawiarnię „Sztuka“ na piętrze w pasażu Andriollego, gdzie przyciemniano nastrojowe światła, kiedy długowłosy skrzypek Wasserman grał Trдumerei Schumanna. Sławną literacką kawiarnię Schneidera pamiętam jakby przez mgłę. Przed zdemolowaniem domu, gdzie się mieściła, raz jeden tylko tarn zaszedłem, i to nie jako gość, lecz w prywatnej sprawie do płatniczego, który był ojcem naszego kolegi, Kazia Purskiego. Kazio Purski zmarł na suchoty w drugiej lub trzeciej klasie. W późniejszych latach, już jako bywalec kawiarniany, często spotykałem ojca Purskiego przy kelnerskiej pracy w różnych lokalach, lecz widzę go dziś jeszcze, jak płacze nad trumną syna.

Niesamowite wrażenie sprawiali na mnie znajomi kelnerzy z „Romy“, gdy jako goście siędzieli przy stolikach np. kawiarni „Renaissance“ i kazali sobie usługiwać zatrudnionym tarn kolegom. Nosili wyzywająco jasne marynarki i kolorowe krawaty. To był ich odświętny strój. Czarne robocze smokingi i fraki wypoczywały w domu i wyparowywały z siebie powszedni mozół.

Z kawiarnią „Renaissance“ łączy się pewne wydarzenie, które dziś jeszcze napełnia mnie dumą. Zawsze byłem wielbicielem renesansu, ale to, com przeżył w kawiarni „Renaissance“ przy ulicy Trzeciego Maja i Kościuszki — kwalifikuje mnie raczej na postać średniowieczną. W kawiarni tej bowiem odparłem zwycięsko kuszenie szatana. W czasie mej krótkiej kariery belferskiej musiałem niekiedy — mimo wrodzonej łagodności — walić dwóje zarówno uczniom, jak i uczennicom. Wspomniany wyżej szatan, postać zresztą mało średniowieczna, a jeszcze mniej renesansowa, wcielił się wtedy w pewnego koncypienta adwokackiego. Advocatus diaboli nie zawsze sam jest diabłem, ale ten koncypient adwokacki niewątpliwie nim byi. Zaprosił mnie na wieczór do kawiarni „Renaissance“, znanej z dobrej kuchni i bogatej piwnicy. Nie przeczuwając zasadzki, przyjąłem zaproszenie. Przyszedłem, gdy wielka orkiestra pod dyrekcją słynnego Schwarzmanoffa stroiła juz instrumenty do potpourri z Toski. Ledwo siadam ze znajomym koncypientem przy marmurowym blacie, spodziewając się najwyżej kawy z ciastkiem, zjawiają się bizance i z podejrzaną uniżonoscią nakrywają stół śnieżnobiałym obrusem. Inni przynoszą srebrne nakrycia, stawiają pół-miski z zimnym mięsiwem tudzież rybami po żydowsku i po aryjsku; specjalni zaś oberbizance otwierają flachy z wódką, z piwem — jeszcze chwila — postawią wiadra z butelkami zamrożonego szampana i będą strzelały korki...

Zaczęła się biesiada. Od wódeczki do szyneczki, od befsztyczka do sznycelka, i wylazło szydło z worka. W rozmowie z koncypientem wyszło manowicie na jaw, że córka jednego z właścicieli „Renesansu“ jest moją uczennicą w gimnazjum i za niechęć do Pana Tadeusza słusznie spodziewa się ode mnie złej noty. Ta uczta zaś byla tylko przygotowaniem artyleryjskim do generalnego szturmu, jaki zamierzał przypuścić do mnie szatan-koncypient, ofiarowując mi łapówę za dobrą notę. Podobne rzeczy praktykowano w dawnej Galicji i Lodomerii z Wielkim itd., więc w pierwszych latach niepodłeglości łudzono się, że i nadal będzie je można praktykować. Nie bez słuszności liczono na to, że ciało nauczycielskie, jak wszelkie ciało — jest mdłe i grzeszne.

Wprawdzie nie cisnąłem w diabła kalamarzem, jak Marcin Luter, ani nawet kielichem, lecz czytelnik domyśli się, z jakim oburzeniem rzuciłem śnieżnobialą serwetkę i zawołałem: płacić! Wszelako szatan nie dał mi placić, a że nie chcialem szamotać się z nim w przepełnionej sali przy dźwiękach potpourri z Madame Butterfly, wybiegłem z lokalu, nie zapłaciwszy rachunku. Jeszcze dziś, prawie ćwierć wieku potem, nie mogę zasnąć, ilekroć o tym myśłe. Usypiam dopiero, gdy sobie przypomnę, że bądż co bądż renesansowej uczennicy wlepiłem dwóję — wyrażając się po lwowsku — jak „drut“.

Dzisiaj i ona, i jej ojciec,i koncypient-kusiciel — to niezawodnie już cienie. Słyszę ich śmiech. Słyszę upiorny klekot kościanych kamyków domina w kawiarniach startych z oblicza ziemi. Duchy gości przywołują duchy pikolaków i każą podawać gazety, w których nic innego nie wydrukowano, prócz nie kończących się spisów wymordowanych obywateli miasta Lwowa. Umarli grają w karty, umarli grają w bilard. Na stołach, obitych zielonym suknem, ludzkie czaszki jak bilardowe kule. Cienie kasjerek dzwonią łyżeczkami o metalowe tacki, na których cienie bizanców roznoszą słodki napój zapomnienia.

Majaczą mi się także lokale pośledniejszego gatunku: szynki z hałaśliwymi orkiestrionami, piwiarnie, gdzie spotykali się dorożkarze i nożownicy i gdzie z obawy przed gośćmi, co kradną — metalowe kubki były trzymane na łańcuchu, jak psy. Raz na łańcuszek! Kolorowymi szyldami, obrazkiem jegomościa, co smacznie zjada tłustą gęś, wabią te szynki i przyciągają głodnych i spragnionych. Zalecają śliwowicę syrmską, krupnik gorący i sławne lwowskie „rozolisy“. Wymalowani na blasze opoje, brodaci królowie Gambrinusy z koronami na bakier siedzą okrakiem na beczkach i pękają ze śmiechu. Pieniste piwo leje się z olbrzymich kufli w ich rękach i leje się poprzez historie pobitych narodów — jak obiata dla bogów zagłady. Gdzie indziej wąsaty Zagłoba, z brzuchem jak beczka, moczy sprośną mordę w okocimskim piwie i słyszę apokaliptyczną czkawkę, i czuję ciągnące z wnętrza szynkowni wyziewy fuzla, kwargli i ogórków, co w olbrzymich słojach stoją w oknie obok gąsiorów z wiśniakiem i kiszą się na koprze, az skisną, jak my skiśniemy na tej smutnej obczyźnie... To znowu wdycham szlachetny aromat dalmatyjskich win w handelku firmy „Didolić i Prpić“ przy ulicy Czarnieckiego. Didoliło się tam i prpiło złotoperlistą zlataricę i myślało się przy tym o słonecznym Dubrowniku.

Po całym świecie prześladują mnie też zapachy lwowskich cukierni, owocarń, handlów kolonialnych, sklepów z herbatą i kawą Edmunda Riedla i Juliusza Meinla. Prześladują — to nie jest właściwe słowo, bo prześladowanie jest przykre, a te zapachy są rozkoszne, choć pobudzają do łez. Ilekroć ze „świata“ wracałem do Lwowa, zawsze jego zapachy zastawałem na tym samym miejscu. Więc pewno i dziś jeszcze tam są, bo najtrudniej jest zabić czy wygnać zapachy. Doprawdy nie wiem, czy to już starość, że straciłem węch na uchodźczą woń kwiatów i drzew, czy tutaj rzeczywiście nic nie pachnie? A przecież lwowskie parki przywędrowaly tu za mną z wszystkimi drzewami, kwietnikami i rabatami. I lwowskie apteki, szynki i owocarnie przepłynęly ocean i po tylu latach trwają jeszcze we mnie, wciąż żywe i błogie. Nawet samo ich wspomnienie pachnie. A może to wcale nie jest zapach Lwowa i jego czarownej flory, jeno zapach naszej młodości?

Pijmy nektar z kielichów, które nam podsuwa oszukańcza pamięc, i niech nas do utraty zmysłów oszołomi feeria lwowskich woni. Aliści tameczna flora — to nie tylko botanika. Tarn nawet dźwięki pachną. Pachną egzotyką nawet nazwiska. Posłuchajmy: Stec, Mryc, Kipa, Tepa, Uhma, Ohly, Pazdro, Kysiak, Schubuth, Quest, Nahlik, Krzehlik, Nowosad, Najssarek Pitołaj, Salaban, Kadernożka, Dokupil, który miał córki Dokupilanki. Dalej: Beacock, Passakas, Garapich, Ramaszkan, Mikolasch, Chamajdes, Czaczkes, Korkis, Kikenis. Koło cmentarza Łyczakowskiego wykuwali granitowe nagrobki kamieniarze: Giovanni Zuliani i Syn. Na górnej ulicy Kopernika, pod samą „remizją“ tramwajów elektrycznych, mieli swoje warsztaty trzej ślusarze: Oprysk, Czepil, Pludra. Długo zastanawiałem się, co to za choroba, którą czepił pan Oprysk, a w krytycznych latach — pod wpływem muzy Hipochondrii — nawet obawiałem się, że ją sam czepię. Sąsiedztwo Rumunii zapewne wpłynęło na egzotyczny kształt imion zdrobnialych, jak: (wrodzona skromność każe mi zacząć od własnego) — Józiu, Biziu, Buziu, Filu, Fulu, Milu, Dziuniu, Maniu, Luku (od Ludwik), Poldziu (Staff), Weku (nie wiem, od czego). Rozumie się, że we Lwowie pijano winu i piwu.

Lwowska ziemia dobra była również pod hodowlę osobliwych flanc, chodzących na dwóch nogach. Nie mam na myśli jedynie flanc kawiarnianych. Typy i typki, dziwadła i bziki ubarwiły nam dzieciństwo malowniczym cyrkiem, cyrkiem za darmo, który tyle zabawy dawał, co straszył. Pamiętam, acz bardzo pobieżnie, „durnego Jasia“, mistrza ceremonii na każdym lepszym pogrzebie. Pamiętam Hamaj-kicia, starego człowieka, co chodził po Corsie (czytaj korzie) i zatrzymywal przechodniów słowami: „Hamaj kiciu!“ Aż do mego wyjazdu stał pod kościolem Bernardynów ślepy, ospowaty dziadek Ignaś i straszliwie rzępolił na skrzypcach. Co pewien czas batiary kradły mu te skrzypki. Wtedy Ignaś przenosił się w inne miejsce, a na jego piersi wisiała tekturowa tabliczka. Jakaś miłosierna ręka wypisała na niej prośbę o pieniądze na kupno nowego instrumentu. A gdy się uzbierały, ślepy Ignaś znowu grał i znów mu skrzypeczki kradły batiary. I tak da capo al fine. Po pierwszej wojnie uwijał się na Corsie pewien psychopata wojenny w kurtce oficera austriackich ułanów. Wykrzykiwał, salutował, komenderował, a w czasie rewii wojska polskiego pod kolumną Mickiewicza wyskakiwał z tlumu gapiów przed maszerujące szeregi i przeszkadzał generalom, którzy odbierali defiladę. Później przyjechał z Chodorowa „biedny Lajbuś“, aby śpiewać na ulicach Lwowa bardzo smętne piosenki polsko-żydowsko-ukraińskie. Tematem ich były przeważnie niesnaski w rodzinie Lajbusia i zawiedzione nadzieje. Śpiewał o tacie, który ma dolary, o mamie, która ma kolczyki, a on, biedny Lajbuś, „chodzi bez buciki“.

Na pulchnej lwowskiej glebie pleniły się też kwiatuszki innego gatunku, nie tylko sami nieszczęśliwcy i pomyleńcy. Byl np. krawiec męski nazwiskiem Sozański, mistrz od nicowania starych ubrań i wywabiania plam. Raz mu zaniosłem swoje sumienie, na którym zauważyłem kilka plamek, ale Sozański nie potrafił ich wywabić. Ten człowiek o najbrzydszym we Lwowie uzębieniu na wszystkie uroczystości narodowe przebierał się w czamarę, w ktorej wyglądał bardzo interesująco. Nie on jeden miał zresztą czamarę. Kilku sędziwych polonusów stale nosiło się z waszecia, np. ów współwłaściciel „pokoju do śniadań“ p.f. Musiałowicz i Janik, z nosem zniekształconym od lupusu. Nie pomnę już, czy to był pan Musiałowicz czy raczej pan Janik. Zaraz naprzeciw „Musiały“, od strony ulicy Jagiellońskiej, siedział w czamarze przez cały boży tydzień siwiuteńki, barczysty rytownik. Siedział przy oknie swego zakładu i, ze szkiełkiem zegarmistrzowskim w oku, grawerował sygnety tudzież herby i monogramy na srebrze stołowym szlachty, co ubierała się jak każdy adwokat. Lecz nikt z tych czamarzystów nie prezentował się tak bujnie, jak krawiec Sozański. Spotkał go raz na ulicy mecenas Rafal Buber, wybitny pepesowiec i wierny przyjaciel Stanisława Brzozowskiego:

- Czemu się pan tak wystroił, panie Sozański?

- Ta idę na wyżerkę, sześćdziesiąty trzeci rok!

Rocznica powstania styczniowego była we Lwowie obchodzona nie tylko wyżerkami. Tego dnia wznioślejsze sentymenty Lwowian skupiała na sobie liczna, choć topniejąca z każdym rokiem gromadka weteranów z 1863 r. Na ogół trzymali się całkiem nieźle, lecz sporo już między nimi było spróchniałych drzew. W pochodach patriotycznych kroczył na ich czele skromny, lecz czerstwy cywil, pan Izydor Karlsbad. Tak się bowiem złożylo, że z osiadłych we Lwowie powstańców najwyższą rangę, kapitana, piastował Żyd. To on prowadził oddziałek. Za Karlsbadem maszerował z sztandarem bardzo malowniczy chorąży, szlagon w kontuszu i w zawadiacko nałożonej konfederatce z białą kitką. Reszta powstańców przeważnie wspierała się na laskach i jak gdyby wzajemnie grzała stare kości i czcigodne blizny. Między nimi wyróżnial się jakiś olbrzym o długich, wcale jeszcze nie siwych kudłach i ostrych rysach na wygolonej, czerwonoskórej twarzy. W zgrzebnej koszuli, z szerokim pasem, nabijanym metalowymi guzami, wyglądal ten Litwin jak puszczański dąb, jak wódz szczepu Indian lub harnaś Skoczylasa. Wielu uczestników powstania nie miało już rodzin ani domu, ani sił do pracy, niektórzy mieszkali w fundacji Domsa, przytulisku dla „literatów, artystów i kupców“. Nad bramą tej filantropijnej rudery kazał szlachetny fundator wymalowac dużymi literami napis: DES LEBENS AUSGANG. (Koniec życia). Żeby nie było żadnych złudzeń. Żeby starcy, uszczęśliwieni tym „dachem nad głową“ — broń Boże — nie wyobrażali sobie, że te charytatywne progi opuszczą żywi i zabłyśnie im jeszcze światelko domowego ogniska. W fundacji Domsa „wyszło“ zycie artysty malarza Seweryna Obsta, co chodził po Corsie z siwą brodą i w aksamitnym berecie na długich lokach, opadających na olbrzymią pelerynę. Seweryn Obst wyglądał jak figura z Cyganerii Murgera i pierwszy w Polsce malował Hucułów i Hucułki na koniach.

Des Lebens Ausgang! Exitus vitae. - Nie urodziłem się we Lwowie, lecz przez dłuższy czas umizgałem się do myśli, że spędzę tam ostatnią polską jesień mego życia i cichutko sobie tarn kiwnę. Point de rêveries! Lecz nie wyrzekam się marzenia, że za wszystko, com tu na ziemi dobrego zdziałał czy napyskował, za ten — jak by powiedział nieodżalowany Boy-Żeleński — klawisz, nb. połamany klawisz, który przysporzyłem ojczystej gwarze, dostanę kiedyś ulicę we Lwowie. Nie żadną tam pryncypalną ulicę z pałacami, bankami, sądem, kryminałem, szkolą, izbą handlowo-przemysłową lub turecką łaźnią. Broń Boże! Mnie wystarczy mała, nie skanalizowana uliczka o dziesięciu numerach: jakiś ciasny zaułek pod Wysokim Zamkiem, np. Sieniawa. A co by komu szkodziło przemianować ulicę Miodową — na Józefa Wittlina? Niechaj wnuki mych rówieśnikow, młodzieńcy, których bynajmniej nie piodejrzewam o czytanie moich pism, znają moje nazwisko chociażby z nazwy uliczki, gdzie będą sobie używali doczesnych uciech, czyli po tutejszemu: będą mieli good time. Niech to będzie „rue de la Gaité“ Lwowa przyszłości.

A jeśli to skromne marzenie spełnić się nie może, mam w zanadrzu — inne. Na całym świecie peino jest tzw. sadystów. Każdy wykształcony człowiek wie, że są to ludzie, którym sprawia przyjemność dręczenie bliźnich. I wie, że slowo: sadyzm pochodzi od nazwiska literata francuskiego, hr. Donatiena Alphonse'a Franзois de Sade'a, czyli krótko — markiza de Sade'a. Był on nie tylko okrutnikiem w literaturze, ale i w życiu, za co go skazywano na śmierć, ułaskawiano i więziono. Szalała we Francji rewolucja, terrory i termidory, gilotyna ścinała innym arystokratom głowy, a nasz markiz spokojnie pisał ksiązki pt. Juliette, Justine, Les crimes de Vamour, La Philosophie dans le boudoir i podobne. Równie popularny jak sadyzm jest masochizm. Masochista to sadysta à rebours. Lubi być dręczony. I albo sam to czyni, albo każe robić to innym, za co w świecie, którym rządzi pieniądz, płaci się określoną należytość. W przedhitlerowskim Berlinie sam widziałem panienki, spacerująńe po ulicach w wysokich, lakierowanych butach i w czerwonych krawatach. W klasycznej krainie uniformów taki był mundur kobiet wynajmowanych do smagania masochistów. Bardzo pięknie — powie cierpliwy czytelnik — ale co to wszystko ma wspólnego z Lwowem i z pańskimi marzeniami? — Bardzo wiele. Bo, po pierwsze: masochizm też pochodzi z literatury, a po wtóre: można masochizm uważać za produkt lwowski. Nie żeby w tym mieście urodzili się pierwsi samodręczyciele, tylko dlatego, że od roku 1848, po tzw. wiośnie ludów, ciężką slużbę dyrektora policji pełnił tu jednooki pisarz austriacki Sacher-Masoch². Pisał on powieści, których nikt dzisiaj nie czyta. Ja też ich nie czytałem, ale mówiono mi, że strasznie w nich dużo masochizmu. Wobec tego nie tracę nadziei, ze moje skromne nazwisko będzie uwiecznione w podobnej formie. Może kiedyś powstanie jakieś nowe, niewinne zboczenie, którego adepci będą jedynie naśladowcami zmyślonych przeze mnie postaci. Będzie się o nich mówiło: to wittliniści! tak jak się mowi: to sadyści lub masochiści.

Zgorszony czytelnik rozpogodzi się może przypomnieniem faktu, że przed Sacherem-Maso-chem żyl i działał we Lwowie inny Austriak, nazwiskiem — Mozart. Wprawdzie nie Wolfgang Amadeusz, ale jego rodzony syn i równiez muzyk. Przez szereg lat dyrygował on tu Chórem Cecyliańskim.

Tak więc pelno osobliwostek znajdujemy w kronikach naszego miasta. Lecz największą osobliwością jest coś, co kwitło za moich młodych lat, a dzisiaj już zamiera na naszym globie: to koleżeństwo. Miałem kolegów bandytów i kolegów policjantów. Kilku kolegów księży, m.in. ks. Rękasa, znanego w całej Polsce z radiowych audycyj dla chorych. Przez jakiś czas kolegowałem z synem lwowskiego hycla, p. Zygla. Nie sztuka się lubić, gdy się należy do tego samego klanu, narodu, partii, kiedy nas łączą te same umiłowania i wstręty. Milość, przyjaźń i koleżeństwo zaczynają się dopiero tam, gdzie wykwitają na tie jaskrawych nieraz różnic i przeciwieństw. Nie chcę dotykać ran na żywym ciele tych wspomnień i dlatego nie mówię o roku 1918. Rany te zamierzam sumiennie rozdrapać piórem przy innej, mniej elegijnej sposobności. Trudno mi jednak przemilczeć, jak to w czasie bratobójczych walk polsko-ukraińskich, które nie tylko samo miasto przecięly na dwie wrogie części, dawny mój kolega gimnazjalny, Zenon Rusin, wonczas ukraiński „choruzyj“, zatrzymał działania wojenne przed Ogrodem Jezuickim, abym ja mógł poprzez front dostać się do domu. Harmonia panowała wśród moich kolegów, choć wielu z nich należało do różnych, skłóconych z sobą nacyj i wyznawało odmienne wiary i poglądy. Endecy kochali się z Żydami, socjaliści z konserwatystami, starorusini, moskalofile z ukraińskimi nacjonalistami. Komunistów w tym czasie jeszcze nie było, lecz gdyby byli, z pewnością kochaliby się nawet z socjałami. Bawmy się w sielankę. Bawmy się, że od czasów naszego dzieciństwa nie złego we Lwowie ani w świecie się nie wydarzyło, bo i złe wiadomości, oglądane na rycinach Harasymowicza w „Wieku Nowym“, tchnęły beztroską i humorem. Przez dłuiższy czas skłonny byłem wszystkie lwowskie bolączki traktowac z pobłażaniem, zapominając, że moj Lwów i cały świat jest jedną wielką bolączką. Lecz bawmy się w sielankę. W ogóle bawmy się i zamknijmy oczy.

٭

Zamykam oczy i słyszę, jak biją lwowskie dzwony, a każdy bije inaczej. Słyszę plusk fontann na Rynku przy szumie pachnących drzew, które obmyl z kurzu wiosenny deszcz. Zbliża się godzina dziesiąta i robi się tak cicho, że po krokach śpieszących się do domu przed „szperką“ — poznaję, kto idzie. Poznaję kroki ludzi, którzy już dawno przestali chodzić. To cienie stukają tak obcasami po wytartych płytach trotuarów.

Zamykam oczy i widzę tłumy snujące się po Corsie. Płyną od Teatru Miejskiego, ulicą Legionów, do Kasy Oszczędności, i płyną dalej pod pasaż Mikolascha. Szeroką strugą rozlewają się na placu Mariackim, mijają hotel George'a i skręcają w ulicę Akademicką aż do końca, do apteki Pileckiego. Tam zawracają i powoli, rytmicznie, spokojnie odfalowują z powrotem pod Teatr Miejski. Umarli spacerują z żywymi. Umarli zatrzymują żywych, proszą o ogień do papierosa. Lowelasi przywalają się do dam w tiurniurach, do dam, które od dawna są już cieniami. Promenada cieni. Zbratani w śmierci wrogowie ujęli się pod ręce jak przyjaciele. Zatrzymują się na rogach, gdzie w dymiących piecykach pieką się kasztany. Nad piecykami płoną naftowe latarnie z wymalowanym na szkle Tyrolczykiem i czerwonym krzyżem. Oficerowie austriackich dragonów, z monoklami w pustych oczodołach, dzwonią ostrogami. Właśnie wyszli z cukierni Sotschka na placu Mariackim i salutują szeleszczące jedwabiem szansonistki. Ukraińscy siczowcy z roku 1918 idą pod rękę z polskimi obrońcami Lwowa, z „orlętami“. Duchy Sokołów promenują obok żydowskich footbalistów z drużyny „Hasmonea“. Tłum rośnie. Z bocznych ulic dołączają się strażacy, sługi, „co stojały na bramie i buły piskate“, i panny, co na reunionach z samym Grottgerem tańczyły lansjera, i primadonny, co występowaly w pierwszych operetkach Offenbacha. Cała złota młodzież, jaką w ciągu stuleci widział Lwów, wyroiła się na Corso. Czarna fala wylewa się na jezdnię i wali pod pomnik Mickiewicza. Z tłumu odrywa się fircyk w pudrowanej peruce i kusym fraczku. Staje pod kolumną Mickiewicza, gdzie już na stopniach ustawił się cały „Cдcilienchor“. Syn Mozarta kłania się żywym i umarłym. Daje znak pałeczką i plac Mariacki, szczelnie wypełniony milczącą ciżbą, rozbrzmiewa pieśnią z r. 1914: „W dzień deszczowy i ponury“... Wówczas na dachu domu Dittmara i Ski zapala się świetlny transparent: „BAJKA“. Zapala się jeden raz i gaśnie. Naraz słychać przeraźliwe świstanie. To Sacher-Masoch z nadkomisarzem Tauerem dali sygnal konnej policji, schowanej w ulicy Wałowej. Rozlega się stuk kopyt walących o bruk: policja szablami rozpędza tłum. Ścigane cienie pierzchają bezgłośnie na wszystkie strony, lecz zaraz skupiają się z powrotem, zbijają się, gęstnieją — i znow na Corsie panuje normalny ruch, miarowe falowanie, beztroska promenada. Milczące cienie suną pod Teatr Miejski, skąd zawracają, aby znów popłynąć na Akademicką. I tak bez przerwy: tam i z powrotem — tam i z powrotem — w nieskończoność — aż po kres wszystkich dni.

 


¹ Ostatni wiersz sam wymyśliłem bo zapomniałem, jak brzmi w oryginale i nawet znakomity lwowiak i znakomity malarz Zygmunt Menkes nie mógł mi go przypomnieć.

² W kilka lat po ogloszeniu Mojego Lwowa zawiadomił mnie Stanisław Vincenz, że pisarz był synem dyrektora policji. Informację tę Vincenz otzrymał od córki pisarza.

Riverdale, New York, 1 maja 1946.